Nie żeby się spóźniała. Królowa Matka się raczej nie spóźnia. Niemniej jednak jest z tych, co do przygotowań przedwyjściowych ruszają w ostatniej chwili. Ale zdanża, zdanża – jak mawiał klasyk. Spręża się niczym rakieta z głowicami termojądrowymi i działając na maksymalnym skupieniu ogarnia się błyskawicznie i wychodzi. Jest to gdzieś tak po moim dziesiątym „spóźnimy się”. Spóźniać się nie spóźniamy, natomiast kłócimy się do samego parteru, czasem nawet całą drogę, bo to nie na moje nerwy takie wychodzenie.
Ja jestem z tych flegmatycznych, co muszą wstać wcześniej i na spokojnie sobie wszystko obczajają – jak mawia „ach ta dzisiejsza młodzież”. Gdybym był dowódcą wojsk, to należałbym do tych co przed bitwą idą osobiście obejść teren, a potem płakałbym nad mapą pół nocy, że to się nie uda. Ostatecznie jednak bym to jakoś nie najgorzej rozegrał. Chyba. Królowa Matka przeciwnie. Ona by poszła spać, rano wstała, w piżamie obejrzała śmieciowizję śniadaniową, wypiła duży kubek rozpuszczalnej pół na pół z mlekiem, a następnie nakazała wziąć szable w dłoń i golić frajerów. Jak znam jej szczęście, to by ogolili. Do gołej skóry.
Ale to nie ja. Ja nie z tych. W moim przypadku sprawdza się powiedzenie, że udana improwizacja musi być starannie przygotowana i wielokrotnie próbowana. W chaotycznym świecie rzucanych na wiatr obietnic i zapowiedzi, wszyscy wiedzą, że jeśli wwwirgiliusz powie, że będzie o 17-tej, to o 17-tej jest. A jeśli go nie ma, to znaczy, że nie pojechały 3 tramwaje pod rząd, albo pospieszny zwiększył opóźnienie do godzin trzech. Bo poduszka czasowa, na której muszę ułożyć głowę, aby zachować ją w zdrowiu psychicznym, jest bardzo duża, może to nawet jest bardziej pierzyna niż poduszka. Pierzyny tej nie lubi Królowa Matka, której wystarcza sama poszewka i która twierdzi, że przez moją chorobę umysłową, większość życia spędzamy na czekaniu. A przecież i tak wszyscy się spóźniają, więc na dodatek czekamy kilka razy dłużej. Na szczęście nie wszyscy się spóźniają. Mój serdeczny kolega nigdy się nie spóźnia. A jeśli już, to zawsze ostrzega. Przed czasem. Bo przecież pisanie sms-ów typu „spóźnię się 15 minut” gdy delikwent jest już spóźniony, to jest kpina w żywe oczy, za którą powinno się złamasa złamać jeszcze parę razy kołem od łady nivy. Mój serdeczny kolega nigdy się nie spóźnia, a jak się już spóźnia, to zawsze uprzedza, z uzasadnieniem i korektą czasu. I tego samego oczekuje ode mnie. Staram się go nie zawieść, choć raz niestety mi się zdarzyło. Leciałem do niego na piwo, a po drodze musiałem je jeszcze kupić. Ponieważ jeden tramwaj nie pojechał, drugi się zepsuł, skrzyżowanie zamknęła policja dla ruchu kołowego oraz pieszego i musiałem przedzierać się przez plac budowy (było najbliżej), to wchodząc do monopolowego uświadomiłem sobie, że za minutę minie czas, w którym powinienem dzwonić do drzwi mojego serdecznego kolegi. Działając w pośpiechu, żeby nie powiedzieć w amoku (choć wiem, to mnie nie usprawiedliwia, wcale, a wcale) napisałem, sms-a o treści „Spóźnię się pięć minut. Kupuję piwo). Kiedy zdyszany i zziajany wpadłem do jego mieszkania, kolega czekał na mnie z telefonem, na którym włączony był stoper i słowami ” TO JEST KURNA PIĘĆ MINUT? TO JEST PIĘĆ MINUT, KURNA?”. Na kolorowym wyświetlaczu jak wół, jak słoń, jak ORKA widniał dowód mojego upadku. Od czasu gdy wysłałem sms-a do momentu naciśnięcia dzwonka do drzwi upłynęło bowiem 5 minut i 45 sekund.
Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa.