Przepraszam, czy tu biją?

Kiedy okazało się, że będę miał pierwsze dziecko, szczerze mówiąc, skichałem się ze strachu. Przy drugim skichała się Królowa Matka. Natomiast, gdy okazało się, że trzeci potomek będzie płci męskiej, to muszę przyznać – przede wszystkim się zdziwiłem. No ale nie można się obrażać na rzeczywistość. To znaczy można, ale nie ma to większego sensu. Pomyślałem sobie wtedy, że to ma nawet swoją logikę, w sensie, że teraz jestem już gotowy na przyjęcie pod dach kandydata na mężczyznę, bo sam zacząłem się nim stawać.

Na początku swojej „dorosłej drogi życiowej” byłem miętką bułą, która na wuefie podpierała bramkę, a gdy nadlatywała piłka chowała się za słupkiem. Za to siedziałem z nosem w książkach, hodowałem fiolet pod oczami i pozę chuderlawego intelektualisty z papierosem w dłoni. Potem w okolicach trzydziestki za namową kolegów odkryłem świat sportu. Chodziłem trochę na siatkówkę, a potem na piłkę nożną. Przez pierwsze pół roku nie strzeliłem żadnej bramki (samobójcze się nie liczą), ale mimo to zauważyłem, że zmęczenie fizyczne przynosi ulgę w cierpieniach psychicznych. Że jak się ma w sobie problem, lęk, frustrację to można tę francę zamęczyć na śmierć, umartwiając swoje ciało. Zacząłem biegać. Najpierw to były bardziej marszobiegi niż bieganie. Może nawet pełzaniobiegi. Potem zaczęło być trochę lepiej. Kilka miesięcy później jeszcze lepiej. Przede wszystkim zauważyłem, że z tym endorfinami to prawda. Że z tym działaniem antydepresyjnym to też prawda. Że z tym efektem odchudzającym to również prawda. I właśnie wtedy wysiadł mi kręgosłup, któremu rytmiczne i częste mikrowstrząsy się nie spodobały. Lekarz powiedział, żebym przestał biegać po asfalcie. Królowa Matka natomiast powiedziała, że nie zgadza się na bieganie po naszym miejskim lasko-parku, bo tam mordują. I przy każdym wyjściu na wieczorny wymarzony wytęskniony bieg dawała urzędowe (testamenty, oswiadczenia dla zusu, skarbówki i innych takich) dokumenty do podpisania oraz podtykała dzieci do ostatniego ucałowania przed śmiercią. Wobec takich nacisków musiałem skapitulować i poszukać sobie innego sportu. Basen? Tenis? Squash? Nie. Pudło!

Wybrałem coś innego. Coś znacznie mniej hipsterskiego i bardziej pierwotnego. Zdecydowałem się na trenowanie boksu. Tak, boksu. W końcu to szlachetna dyscyplina sportu ze starożytnymi korzeniami, którą ukochali sobie pisarze (Hemingway, London, a w Polsce Dygat, Hłasko – to tylko parę nazwisk pierwszych z brzegu), filmowcy (nie mówcie, że nie znacie „Wściekłego byka” czy „Boksera”.

Wybrałem, trenuję i powiem wam, że jest jeszcze lepiej niż zakładałem. Boks jest naprawdę bardzo fajny i stałby się moim ulubionym sportem, gdyby nie to bicie się po ryjach… Niestety bez tego się nie da. Chyba. Jest to bowiem jakiś 1% treningu. Więc wychodzę z założenia, że dopóki ryj wytrzyma, będę chodził. Bo najpierw jest rozgrzewka, która trwa dobre pół godziny i wyciska z człowieka siódme poty tak dokładnie i skrupulatnie, że koszulka po treningu jest jak wyjęta z wiadra, a Królowa Matka od drzwi kieruje mnie prosto na balkon i tam każe się przebierać i wywieszać mokre ciuchy do wstępnego przeschnięcia i wstępnego wywietrzenia odoru. Po rozgrzewce są ćwiczenia techniczne czyli uczenie się ciosów, kroków itp. Tutaj zaskoczenie. Okazało się bowiem, że boks przypomina taniec. Co niestety oznacza dla mnie same trudności. Bo ja mam dwie lewe nogi i wyczucie rytmu godne Kolosa z Rodos. Trener już parę razy zasugerował w prostych słowach, że takiego delikwenta jak ja to chyba jeszcze nie miał. Jestem w stanie pomylić wszystko. I mylę. Ale uparcie próbuję dobrze stawiać nogi i wymachiwać rękami odpowiednio do ustawienia nóg. Prawa, lewa, obrót, lewa. Cza cza cza. I uwierzcie mi, to też potrafi zmęczyć. Za to myślę, że jak kiedyś pójdę na kurs tańca, to pracę nóg będę miał już opanowaną. No może będę musiał sobie jeno ręce związać na plecach, co by partnerki nie poczęstować odruchowym lewym sierpowym. Oczywiście tylko wtedy gdy opuści gardę.



Na koniec treningu przychodzi czas na pożegnanie. Wtedy to trener urządza nam jakąś fizyczną niespodziankę. A to napierdzielanie w worki treningowe aż do opadnięcia z sił, a to pompki i „miśki” naprzemiennie w ilościach hurtowych, liczonych na kopy, a to ścieżka zdrowia, na której po skakance przychodzą skręty ciała z piłką lekarską, albo okładanie opony od traktora ciężkim metalowym drągiem. A gdy starczy czasu są jeszcze 2-3 rundy tak zwanej zabawy. Pod tym wesołym słowem kryje się okładanie się po ryjach z jednym z kolegów. Teoretycznie ma być spokojnie, chodzi tylko, jak mawia trener, o wskazywanie koledze, jakie popełnia błędy w obronie, ale jeśli trafi się na narwańca, można naprawdę porządnie oberwać. Dwa nosy od września już pękły. Dlatego podczas tych starć głównie właśnie nosa staram się pilnować. Dobrze mi idzie. Na razie jeszcze nikt mi go nie poprzestawiał. Inne części ciała już tak. Na przykład ostatnio, gdy spojrzałem lustro następnego dnia po treningu, zobaczyłem coś dziwnego pod okiem. Ciemnobrudna plama. Po południu plama zrobiła się fioletowa, a po brzegach czerwonawa. Masz klasyczne limo i będziesz je miał przez tydzień – stwierdziła fachowo Królowa Matka. Po czym wyznaczyła mi parę świętych dat w roku, przed którymi będę musiał powstrzymać się od treningów przez dni co najmniej 10. Bo ja z kryminalistą na imprezę firmową nie pójdę. Ani na rocznicę ślubu rodziców. Ciekawe, jak sobie z tym problemem radzili starożytni Grecy. Czy Platon lub Arystoteles mieli jakieś sposoby na podbite oko?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *