Pora na trzeci i ostatni odcinek dotyczący śmiertelnie długiego weekendu. Wszyscy już jesteśmy tym cyklem zmęczeni. Ja, czytelnicy i pan moderator (halo czy w ogóle leci z nami moderator?). Co się zaczęło, trzeba jednak skończyć, nawet za cenę odejścia połowy naszych czytelników, czyli kolegi Arka, którego serdecznie z tego miejsca pozdrawiam.
Długi weekend można zmarnować na wiele sposobów, my na własnej skórze wypróbowaliśmy tylko kilku:
WEEKEND W SIODLE
Co zgubiło Adolfa Hitlera i Napoleona? Mapa. Na mapie podbój Rosji wyglądał dobrze i ładnie. Równiny aż boli, więc można się rozpędzić i gnać do Moskwy. Mapa nie pokaże jak bagniste są bagna, jak zimowe zimy i jak niedrogowe warunki drogowe. Nas wiele razy gubiło to samo. No ile można przejeżdżać przez Wrocław? Jak dużo czasu może ukraść obwodnica trójmiejska? Okazuje się, że dużo jeśli cała Polska wraca z Helu, a Wrocław postanowił przeprowadzić generalny remont wszystkiego co nazywa się drogą. Jeśli do tego doliczyć błędy i wypaczenia w odczytywaniu mapy, drące się dzieciaki i rzygającego psa robi się naprawdę ciekawie. Kiedy wreszcie dobrze po północy docieramy do ludzi, których mieliśmy odwiedzić jesteśmy ciut zmęczeni, zgorzkniali i obrzygani. Gospodarze zaś lekko zaspani i klapnięci. Na dzieci w ogóle nie możemy patrzeć. Każemy im więc iść spać bez mycia, ale za to cicho. Gospodarze wskazują nam jasny punkt całej tej historii – przynajmniej wódka się dobrze schłodziła. To prawda. Jest zimna jak stosunki polsko-litewskie. Degustujemy ją do późna.
Następnego dnia ruszamy spóźnieni, ale mamy zamiar nadrobić w trasie. Niestety mapa znowu kłamała. Włocławek jest pomimo obietnic miastem nieprzejezdnym. Dziury w drodze pod Częstochową mogłyby wyśmiać grecką dziurkę budżetową. Autostrada do Strykowa (stan na 2009) owszem jest, ale wszystkie te auta spotykają się potem w jednym korku. Kiedy 5,5 (cienias liczy się za pół) auta przede mną widzę audi które z drugą prędkością kosmiczną wyprzedzało mnie pół godziny temu, ogarnia mnie pusty śmiech. Gdy we wstecznym lusterku widzę furę z gnojem, którą wyprzedzałem godzinę temu, trzęsą mi się ręce. Uśmiechamy się do siebie z czułością, w końcu wiemy, że spędzimy ze sobą najbliższe godziny.
Kiedy wreszcie dobrze po północy docieramy do ludzi, których mieliśmy odwiedzić jesteśmy (też macie uczucie, że już to czytaliście?) ciut zmęczeni, zgorzkniali i obrzygani. Gospodarze zaś lekko zaspani i klapnięci. Na dzieci w ogóle nie możemy patrzeć. Każemy im więc iść spać bez spania. Gospodarze wskazują nam jasny punkt całej tej historii – przynajmniej wódka się dobrze schłodziła. To prawda. Jest zimna jak stosunki polsko-litewskie. Degustujemy do późna.
Wstajemy skacowani. Patrzę tępo w mapę i wiem, że szmata kłamie, kłamie, kłamie. Jak by się nie starać, jak nie gnać, nie grać na nosie radarom, średnia prędkość podróży po Polsce to 65 km/h. Z dziećmi maksymalnie 55 km/h, z dziećmi i psem… Cóż. Musimy kogoś skreślić z listy, bo zwariujemy, mówię Królowej Matce. Ona kręci głową:
– Mamie już obiecałam, a Olga mi nigdy tego nie wybaczy. Od lat umawiamy się na babską posiadówę. Ma mi opowiedzieć, dlaczego się rozwiodła. Udało się jej już załatwić rozwód kościelny, a my ciągle się nie widziałyśmy.
Jedziemy więc do Olgi, która zaszyła się gdzieś na noteckich bezdrożach. Potem do rodziców, którzy mieszkają ZUPEŁNIE GDZIE INDZIEJ. Nasze spóźnienie powiększa się tak, że PKP mogłoby się od nas uczyć. Do domu wracamy późno. Tak późno, że po kąpieli można właściwie się ubierać i wychodzić do pracy, szkoły i przedszkola. Ja jeśli chcę zdążyć do mechanika, a muszę go odwiedzić koniecznie, to raczej powinienem zrezygnować z kąpieli.
DESZCZOWY PENSJONAT
Są historycy, którzy twierdzą, że gdyby wrzesień był deszczowy jak Pan Bóg przykazał to Hitler guzik by swoimi czołgami w 1939 ugrał. Niestety dobry Bóg oszczędzał wodę na czas kiedy Ojciec WWWirgliusz ze swą dziatwą postanowi się wybrać do pensjonatu na kilka dni bajecznego wytchnienia. W otoczeniu koni, owiec i lasów. W pobliżu jeziora. W towarzystwie trzydziestu wiader wody padających na centymetr kwadratowy każdego dnia. W pokoju co prawda nie pada, przynajmniej nie na wszystkie łóżka, ale jest potwornie zimno. Idziemy do stajni ogrzać się od końskich tyłków. Przez najbliższe dni penetrujemy… nie nie końskie tyłki wy zwyrodnialcy! Penetrujemy okolicę zwiedzając ją samochodowo. Na koniec znamy wszystkie zabytkowe GS-y. Znamy też na pamięć godziny zamknięcia izb pamięci i lokalnych oddziałów muzeów miast niegdyś wojewódzkich. Modlimy się w kościołach wszystkich wyznań. O słońce naturalnie. I modlitwy nasze zostały wysłuchane. Kiedy wracamy, słońce grzeje aż miło.
Niespełna tydzień na kilku metrach kwadratowych sprawił, że nie możemy na siebie patrzeć. Tydzień z końmi wystarczył by złapać ich wszystkie pasożyty skóry. Tydzień w GS-ach rozregulował nam żołądki. Nigdy nie ufajcie, GS-om, które wyłączają na noc lodówki! Jednak rozwolnienie nie rozwolnienie, do mechanika jechać trzeba. Auto bierze gdzieś wodę i pies o mało co nie utonął, choć jak nam go sprzedawali to mówili, że wodołaz.
NIE RÓBMY NIC
Nie róbmy nic to długi weekend, którego nie planowaliśmy. Precyzyjniej mówiąc, jest to weekend, który planowaliśmy, ale nie wyszło. Postanowiliśmy więc zostać w domu i cieszyć się słodkim lenistwem. Co jednak z tego, że zaplanowaliśmy, skoro jesteśmy zaprogramowani na działanie. I dlatego pierwsze dwa dni kłócimy się o to, kto jest winien, że nigdzie nie wyjechaliśmy weekend. W tym czasie nasze porzucone dzieci demolują mieszkanie. Pozostałe dni staramy się lepić to, co zostało rozbite. Z weekendu wychodzimy agonalnie zmęczeni, bo co cię nie zabije, to śmiertelnie wymęczy. Przynajmniej jednak nie muszę latać po mechanikach.
CZAS ODWIEDZIN.
Powinienem teraz opisać, o co chodzi z czasem odwiedzi. Jednak to zbyt niebezpieczne i bolesne. Zaczekam aż Królową Matkę zje skleroza. Być może wtedy odważę opisać, co myślę o niektórych ludziach odwiedzających mój dom. A może zrobią to dopiero moje wnuki.
Temat długiego weekendu uważam za zamknięty.