Moja żona jest dobrą kobietą. Co prawda kiedy ma zespół napięć, należy jej schodzić z drogi (wtedy nawet nasz pies, którego interesuje jedynie żarcie i spanie, zaczyna ubiegać się o azyl polityczny na Białorusi), ale w pozostałych momentach jest istotą łagodną i przyjaźnie nastawioną do świata.
Z pewnością jest też dobrą matką. Poświęca swoim córkom czas i uwagę…Odbywało się to niejednokrotnie kosztem zdrowia, snu, czasu, który inne samice homo sapiens poświęcają na makijaż, dopasowywanie kroju obcasów do wzoru na pończoszkach. Gdybym miał jeszcze raz kiedyś wybierać kobietę na matkę moich dzieci, to znów wybrałbym tak samo, choć pewnie nigdy do końca nie wyzbędę się subtelnych marzeń o małym siedmiomiejscowym haremiku, z przeglądem podstawowych typów kobiecej urody 😉
Jest jednak pewien kruczek. Niczym słynny paragraf 22. Był taki okres w naszym życiu, kiedy żona nie rozumiała naszej młodszej córki. Ola posługiwała się wtedy mową równie pokręconą co Pytia (dla osobników z nową maturą tłumaczę, że chodzi o narkomankę-dziewicę, która starożytnym Grekom i Rzymianom służyła za wyrocznię, mówiąc co robić lub nie robić, ale w pokręcony i niejasny sposób, nic dziwnego, że dzisiejsi politycy z Tuskiem na czele wolą się słuchać sondaży). Mieszała wyrazy, połykała końcówki, uciekała się do metafor. Niestety nie zanotowałem sobie żadnego z bardziej pokręconych zdań, ale wierzcie mi na słowo, były one równie trudne jak hasła w „krzyżówkach dla ambitnych”.
Mi (choć krzyżówek nienawidzę) rozgryzanie tych kalamburów przychodziło łatwo. Nawet jeśli na coś nie wpadłem od razu, to po dwóch czy trzech dniach udawało mi się zagadkę rozgryźć. To była świetna zabawa, bo można było zawsze poprosić o powtórzenie lub podpowiedź. Co prawda podpowiedź najczęściej polegała na powtórzeniu, albo na równie pokrętnej i mętnej wypowiedzi, ale to jeszcze tylko podkręcało zabawę. Muszę się nieskromnie pochwalić, że żadna z zagadek nie została nierozwiązana.
Gorzej było z matką Oli. Ta objawiła się być kompletnym antytalentem. Ni w ząb nie potrafiła zrozumieć małej, co obie doprowadzało do rozpaczy, a potem wściekłości (temperamenty najwyraźniej dziedziczy się po matce). Musiałem więc występować w roli tłumacza, mówiąc co dwuletni autor miał na myśli. To były świetne okazje, żeby trochę poznęcać się nad stereotypem matki, której serce rozumie swoje dziecko bez słów. Być może bez słów tak, ale słów już zrozumieć nie mogła za cholerę. I co prawda, czasem dostałem za to szmatą, albo spędzałem 3 godziny podróży autem w złowrogiej ciszy, która przypominała mi zimną wojnę. Mimo to satysfakcja była duża. Podobno pan Bóg, jak zamyka drzwi, to otwiera okno. Mnie poszczędził macicy i radości macierzyństwa, ale w zamian dał dar rozumienia mojego dziecka i wkur denerwowania jego matki. Dzięki Ci, Ty, w którego za nic nie umiem uwierzyć. Jesteś wielkim ironistą!