Nie wierzcie wieżom

Dawno dawno temu na świecie były dwie kategorie ludzi. Jedni na widok niebezpieczeństwa uciekali na drzewo. Drudzy widząc nadbiegającego mamuta, wkurzonego jak nie wiem, ładowali się w krzaki, bo drzewa napawały ich jeszcze większym lękiem i obrzydzeniem niż szarżujący prototyp słonia. Ginęli oczywiście. Bezpotomnie najczęściej. Dlatego też w dzisiejszym społeczeństwie większość osobników to potomkowie tych, którzy przed wiekami umieli szybko i zgrabnie wspiąć się na wierzchołek drzewa. Ja (jak w wielu innych rzeczach) jestem odszczepieńcem i jednym z ostatnich przedstawicieli ginącego (ale wciąż wijącego się po drzewie genealogicznym) gatunku ludzi naziemnych, piwnicznych i gardzących wysokimi obiektami.

Niestety. Każde wakacje, każda wycieczka, a nawet zwykły wypad podczas długiego weekendu to okazja, by… No właśnie, co jest żelaznym punktem zwiedzania każdego miasta? Zwiedzania nawet największe zadupia? Wspinanie się na wieżę oczywiście. Może być krzyżacka, ratuszowa, kościelna. Może być wieżą ciśnień, latarnią morską, a jeśli jesteśmy daleko od wszelkich osiągnięć polski murowanej to zawsze możemy się załapać na drewnianą wieżę obserwacyjną. Nawet na wsi Ojciec Wwwirgiliusz nie może się czuć bezpiecznie, bo tam szwagier znajomego i pijany myśliwy jednocześnie ciągnie go na ambonę, z której ustrzelił megarogacza i koniecznie chce mu pokazać, na który krzak się biedny rogacz obalił.

Pijany szwagier znajomego z nabitą flintą to jednak nic w porównaniu z wizją, wieży na którą się trzeba wspiąć. Zazwyczaj krzywą, co podkreśla z dumą lokalny przewodnik. Nasza wieża ma największy kąt odchylenia spośród wszystkich wież ze schyłku średniego średniowiecza na wschód od rzeki Pipciowej. Rok temu została nawet uznana za budynek grożący katastrofą budowlaną i zamknięta przed zwiedzającymi. Jednak dziś znów można się po niej wspinać. Dziękuję bardzo. Zawsze marzyłem o tym, żeby partanina pijanych rodaków sprzed 3/4 tysiąclecia zwaliła się mi na głowę. Biorę pod pachę Królową Matkę i z godnością odwracam się o 180 stopni. Jednak KM nie chce słyszeć o wycofaniu się. Już obiecałam dzieciom. Idziemy. No więc idziemy.

Na początku jest tylko ciasno i stromo. Czasem trzeba pomóc jakiemuś grubasowi odklinować się ze zbyt ciasnego zakrętu. Czasem ci za mną muszą odklinować mnie. W każdym razie przemy do przodu. Przewodnik zabawia nas rozmową, każąc sobie wyobrazić, jak ciężko musiało być szturmującym tę wieżę rycerzom ubranym w grubą zbroję. Faktycznie, ja z plecakiem, w którym są 4 kurtki przeciwdeszczowe, woda gazowana, woda niegazowana, woda lekko gazowana oraz cola light, aparat fotograficzny, zapas baterii na kilka lat, 12 kanapek (w tym dwie z miodem dla Oleńki) oraz kilka „drobnych” pamiątek, które moje dzieci mogły kupić, dociążony aparatem, kamerą, lornetką i odciążony balonem Hallo Kitty, zupełnie nie umiem sobie wyobrazić jak ciężko było średniowiecznemu rycerzowi. Za to i on i ja wiemy dobrze, jak ciężko zasuwać po tych schodach, gdy każdy wieczorny posiłek kończy się piwem. Nic to. Nie warto się tym zajmować, bo oto skończyła się ciasna (i bezpieczna) część schodów. Teraz wchodzimy na drewnianą dobudówkę. Pierwsza spaliła się podczas najazdu Henryka Szpetnogębiego. Drugą, trzecią, czwartą i szóstą zniszczył najazd Tatarów. Piąta zawaliła się sama, tak samo jak siódma i ósma, bo zniechęcona najazdami tatarskimi ludność miejscowa co raz większą stosowała prowizorkę. Kolejne edycje schodów zdewastowali podtapiający Rzeczypospolitą Szwedzi, podbijający Prusacy, wyzwalający Francuzi, powstający powstańcy, okupujący hitlerowcy aż wreszcie wyzwalający sowieci. Ostatnia edycja schodów została przygotowana na gospodarską wizytę towarzysza Gierka, a ostatnio pomalowano ją, gdy miasto miał odwiedzić arcybiskup. Niestety Gierek nie przyjechał, bo zapił, a arcybiskup wizytę musiał odwołać z powodu niespodziewanego przyjazdu wysokiego dostojnika z Rzymu, a może było całkiem odwrotnie. Nie dosłyszałem, bo Hallo Kitty mi się obwiązał wokół głowy.

W każdym bądź razie drewniane schody kołysały się, skrzypiały i wszystkimi innymi możliwymi sposobami krzyczały do mnie „Zaraz się zawalimy”. Czułem się jak załoga Das Boota bijąca rekord głębokości. To na tych schodach przeżyłem głęboką wewnętrzną przemianę, nawróciłem się na wiarę katolicką i obiecałem Matce Boskiej ufundowanie najdłuższej (nie najwyższej, nie!) kaplicy na tym padole łez.

Zyskaną wiarę utraciłem kilkanaście metrów wyżej, gdy drewniane schody się skończyły, a zaczęła się drabinka stalowa, prowadzącą pionowo w górę. To pod nią Oleńka spytała mnie dlaczego się tak pocę, dlaczego trzęsą mi się nogi, a ja odebrałem Matce Boskiej jej kaplicę. A mogła mieć najdłuższą kaplicę na świecie.

Cała wycieczka zagrzewała mnie do dalszej wspinaczki. Cała grupa namawiała mnie, żebym oderwał rękę od stalowej rurki i położył ją szczebelek wyżej. Potem drugą rękę. Następnie nogę. I drugą nogę. Aż emerytowany komandos, który stał już na samej górze zeźlił się, złapał mnie za kołnierz i wyciągnął na powierzchnię. Chłodny wiatr ochłodził moją twarz. Po prawej miałem mur z napisami typu Jola się puszcza po 22-giej i CHWDP i straży miejskiej. Po lewej ujrzałem okolicę w skali. Domki, domy, ludzie. Sklepy. Kury, kozy, kaczki. Droga na ich odpowiednik Ostrołęki. Nikt nigdy mnie nie przekonana, że warto wchodzić na wysokie wieże.




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *