Ktoś chce nas zabić

Tak. To nie żarty. Ktoś chce nas zabić. Najpierw mnie. Jadę sobię rowerem, a tu bach. Wali we mnie facet w wielkim audi. Ja walę się na ziemię, a rower na mnie. Podnoszę się cały pełen najgorszych przeczuć. Niestety mam rację. Czytnik książek, co był w torbie pękł. Facet wychodzi z audi, ogląda zderzak, ogląda mnie, a potem znów zderzak. – Dobrze się pan czuje – pyta? – Lepiej od pana zderzaka i mojego czytnika – odpowiadam. Zrobiliśmy bilans zysków i punktów karnych i wyszło nam, że nie wzywamy policji. Bo on za nisko leciał, a ja rowerem na pasy, z tego, no… chodnika. Więc na starcie dostalibyśmy po mandacie i to niekoniecznie misji pokojowej w ONZ. 

No więc chcieli mnie zabić, ale generalnie nie trafili. Tylko, że to jeszcze nie koniec. Raczej początek. Oleńkę rozbolał brzuch. Bardzo. I nie chciało przejść. Aż Królowa Matka się wkurzyła i zabrała ją na ostry dyżur.  Tam pani doktor obejrzała, obmacała i stwierdziła, że to zatwardzenie. I już się miało skończyć na strachu, ale Królowa Matka się uparła i powiedziała, że bez USG nie wyjdzie. I istotnie nie wyszliśmy. W brzuchu Oleńki znaleziono bowiem pokaźnych rozmiarów guza. To ten okaz właśnie powodował ból brzucha. Kwadrans później mieliśmy już swoje łóżko na onkologii dziecięcej. Tam się okazało, że pędzące audi to jest mały pikuś przy nowotworach. Bo te zabijają nie bacząc na pasy, ani na policję. Pierwszą rzeczą, którą zobaczyłem następnego dnia rano, gdy wyczołgałem się spod łóżka Oleńki (na tej onkologii rodzice mogą spać z dziećmi, ale miejsce jest tylko pod łóżkiem dziecka) i wyszedłem na korytarz, była płacząca matka pocieszana przez inne kobiety. Zrozumiałem wtedy, że żarty naprawdę się skończyły. Choć nadal uważałem, że to nieporozumienie. Że przecież nie moja Oleńka.

Będzie dobrze, mówili znajomi. Jezus Maria, co teraz będzie, mówiły matki. Gdzie jest Oleńka, pytał w domu Miły Młody Człowiek. Co to będzie, pytaliśmy w duchu Królowa Matka i ja. 

Łyse głowy, amputowane nogi, kroplówki, wkłucia centralne, sterydy, chemia… Szpitalny savoir-vivre – o 23 gasimy światło i idziemy spać, bo cholera wie, co będzie w nocy, a pobudka o 6 rano, kąpią się najpierw dzieci, a potem dorośli.

Miłe pielęgnarki. Jeśli zobaczycie kiedyś uśmiechających się do Was lekarzy i miłe pielęgniarki, miłe co do jednej, to możecie mieć niemal pewność, że jesteście na dziecięcej onkologii. Tam w ogóle wszystko jest inaczej niż w pozostałej części świata. Dzieci nauczyły się, że jak nie boli i można wstać, to trzeba korzystać z życia. Bo jutro może Twoja matka płakać pocieszana przez kobiety. I korzystają. Nigdy i nigdzie tyle z Oleńka nie rozmawiałem, nie bawiłem się, nie czytałem jej, co na onkologii dziecięcej. Zastanawianie się, ile jeszcze takich książek, rund w grze czy rozmów zostało, sprzyja temu, że się bardziej chce. Po prostu na onkologii żyje się bardziej. Choć my tego życia bardziej posmakowaliśmy krótko.

Bo oto ktoś, z tych co usiłują nas zabić, zmienił zdanie. Nagle, nic stąd ni zowąd, jak deus ex machina pojawił się wynik tomografii. Wynik tomografii niczym starożytny bóg powiedzia nam, że co prawda to guz, duży nadal, ale zupełnie mało groźny. Tak, wcześniej mówili, że groźny, ale już nie mówią. Guz jest cieniakiem. Wytnie się go i po krzyku. Wycięli jak najszybciej było to możliwe. 

Dzień i noc przed operacją też żyło się bardziej. A potem żyło się boleśnie i na głodniaka. Bo po operacjach brzucha nie można jeść. Dobrych parę dni. Więc oglądaliśmy filmy, czytaliśmy, próbowaliśmy spać. Jak byliśmy z Królową Matką głodni to mówiliśmy Oleńce, że idziemy do toalety a biegliśmy jeść kanapki albo obiad. I czuliśmy się jak świnie. Jak Oleńka była głodna, to mogła (od 2-giego dnia po operacji) napić się wody. Jak w tym kawale o rumuńskich słuchaczach radia, Poranek z Nicolae Ceaușescu: teraz Nicolae Ceaușescu wstaje i wszyscy wstajemy, teraz Nicolae Ceaușescu gimnastykuje się i wszyscy gimnastykujemy się, teraz Nicolae Ceaușescu się myje i wszyscy się myjemy, teraz Nicolae Ceaușescu je śniadanie, a dla państwa chwila muzyki. I to też Oleńka wytrzymała, choć przez chwilę mogłaby być statyską w filmie o wyzwalaniu obozów śmierci. A potem poszła do domu i zaczęła jeść, jeść i jeść. A my czekaliśmy, czekaliśmy i czekaliśmy. Na wyniki histopatologii. I się doczekaliśmy. Na papierze było napisane, że to był tylko taki weekend w piekle, ale potem pozwolono nam z niego wyjść. Więc wyszliśmy chyłkiem, nie patrząc w oczy tym, którzy dostali bilety na dużo dłużej. Niektórzy na zawsze. Nie od razu, ale z tygodnia na tydzień baliśmy się co raz mniej. I mniej.

I czego nas to nauczyło? Nauczyło nas, że niczego nie nauczyło. Mieliśmy cieszyć się każdą chwilą, mieliśmy nie marnować czasu. I co? I jajco. Chociażby wczoraj – Królowa Matka oglądała Asia Express, ja odświeżałem FB jak obłakany. A przecież wiemy, że ten dzień przyjdzie jak złodziej, że tylko odroczyliśmy wyrok. Że w dalszym ciągu, kurwa jego mać,  ktoś najwyraźniej chce nas zabić. I w końcu mu się to uda. Nie śmiejcie się. Was też. Spróbujcie więc pamiętać, że ważny jest każdy wydech i wdech. 

PS

Wszystko było dość dawno temu, ale dopiero teraz zebrałem się na odwagę, aby to opisać. 

 


One Reply to “Ktoś chce nas zabić”

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *