Wierni czytelnicy (pozdrawiam Cię Arku) tego bloga, wiedzą, ze w swoim czasie uwielbiałem wpisy o basenie. Wczorajsze wypadki sprawiły, że postanowiłem do tej swojej (nie)chlubnej tradycji powrócić.
Tydzień w tydzień odstawiając dzieci na basen pytałem grzecznie, czy nie ma jakiś wolnych torów. I tydzień w tydzień słyszałem odpowiedź, że nie. Wczoraj zażądałem grafiku i odnalazłwszy w nim wolny tor, zażądałem stanowczo wpuszczenia mnie na niego.
– Tam są zajęcia z aqua aerobiku
– Biorę – odparłem. – Biorę, choć wiem, że będę jedynym facetem.
– Wcale nie. Odparł rezolutnie recepcjonista – Prowadzący też jest facetem.
Istotnie. Prowadzący też był facetem. Gdy przybyłem na miejsce, właśnie zapinał wypornościowe pasy niektórym mniej poradnym, albo bardziej zalotnym paniom. Ja z zapięciem dałem sobie radę sam. Weszliśmy do wody, powoli i statecznie zajmując miejsca niczym stado bawołów u wodopoju. Ja byłem w drugim rzędzie tuż przy lince dzielącej tory, co jak się okazało potem uratowało mi życie.
Pierwsze pięć minut było nawet zabawne. Ćwiczenia przypominały mi rozgrzewkę bokserską tylko pod wodą. Phi, fi – pomyślałem sobie – ja tak mogę sto lat. Machałem raźno z pogardą obserwując panie, które ewidentnie się obijały. Na trzy ruchy instruktora przypadał co najwyżej jeden ruch leniwych nimf. A instruktor dwoił się i troił. Pokazywał, skakał, podkręcał muzykę, poprawiał słuchawki. Z racji akcentu i bokserskich pomysłów nazwałem go Kliczką.
Po dziesięciu minutach poczułem, że ja tak dalej nie wytrzymam. Kliczka podkręcił tempo, ćwiczenia zaczęły robić się coraz trudniejsze, a ja coraz słabszy. Zrozumiałem, że aqua aerobik to trening morderczy ukryty pod zabawową formułą. Niby machasz sobie luźniutko nogami w wodzie, potu płynącego z ciała nie widać, bo wszystko mokre, ciężarów nie ma, bo w ręce piankowe rurki, a masakra jest. Oj jest.
Kiedy skończył się pierwszy kwadrans podtopiłem się po raz pierwszy. Klikczo spojrzał na mnie badawczo, a ja zrozumiałem, że szybciej utonę niż przeżyję wstyd wychodzenia z wody przed końcem, przed czasem, przed starszymi ode mnie paniami i to w większości niezbyt szczupłymi.Równie nieszczupłymi jak ja nawiasem mówiąc. Walczyłem więc o każdy oddech na powierzchni wykonując nogami esy floresy luźno nawiązujące do tego co Klikczo sobie demonstrował. Bo na tyle było mnie stać. Taki kompromis między posłuszeństwem wobec instruktora a walką o każdy oddech.
W okolicach 30 minuty przeżyłem prawdziwy kryzys. Trochę nabierałem wody, trochę głowa zwisała mi bezwładnie na linkę dzielącą tory, a niedotleniony mózg dostarczał wizji w których jako marynarz ocalony cudem z katastrofy unoszę na falach przepasany pasem ratunkowym machając rachitycznie nogami. Wtedy potrącały mnie osoby pływające na sąsiednim torze, a ja przebudzałem się z maligny w strachu, że to rekiny ocierają się o moje nogi.
Ostatnie dziesięć minut było mi już wszystko jedno. Głowę trzymałem w miarę wysoko, ćwiczyłem z minutowym opóźnieniem, ale naśladowałem jak się dało. Wreszcie Kliczko odgwizdał koniec, mogłem więc podryfować do drabinki. Wejść pomogła mi pewna sześćdziesięcioletnia pani.Nigdy jej tego nie zapomnę. Nigdy też nie zrozumiem, jak to one (kobiety) robią, że machając nieustannie rękami i nogami, jednocześnie stoją w miejscu. Ja ciągle gdzieś odpływałem.