Onegdaj (fajne słowo, zawsze chciałem go użyć) mojego kolegę jego matka namawiała na kredyt mieszkaniowy. Wyczerpawszy inne argumenty powiedziała na koniec:
– Zobaczysz synku, weźmiesz ten kredyt na te 65 lat i zobaczysz, jak ci to szybko zleci.
– Ale to mi życie zleci – wykrzyknął w rozpaczy kolega.
Miał świętą rację. Bo my ciągle na coś czekamy. Czekamy do 5-tego, czy 10-tego, bo przecież już mało kto pensję pierwszego dostaje. Czekamy aż dziecko wyrośnie z pieluch. Czekamy na wakacje. Na pierwszą komunię. Czekamy aż menda szef pójdzie na emeryturę. Czekamy aż skończymy płacić raty leasingu za auto. Jak kania dżdżu czekamy wiosny, końca tygodnia, piątku, długiego weekendu i nie widzimy, że to przecież życie nam przez palce przecieka, a my je jeszcze popędzamy – szybciej, dalej, dalej. Ależ to głupie. Bezdennie głupie. Czekamy aż się coś zacznie, a to się kończy. Kończy od dawna w rytmie naszych ponagleń.
Jest grudzień kalendarzowy, ale pogodowo nie skończył się jeszcze listopad. Wszystko w przyrodzie gnije i umiera, więc ja też rozpamiętuję własną głupotę (taki agnostyczny adwent) i fakt, że z każdym dniem przybliżam się nieuchronnie do tego momentu, gdy Królowa Matka (o ile jeszcze będzie miała siły, choć myślę, że będzie miała i o ile moja najstarsza starość tak właśnie będzie wyglądała), będzie mnie wypychać na taras nieruchomego i śliniącego się. Jesteśmy umówieni, że gdy już będę w takim niewesołym i mało ruchliwym stanie, już na samej krawędzi krainy wiecznych łowów, to będzie mi kładła na kolana album kalendarzy Pirellego. Bo jak się oboje zgodziliśmy, skoro już mam się ślinić, to niech to ślinienie, będzie ślinieniem się w jakiejś dobrej intencji. A ładna i goła baba jednocześnie bez wątpienia taką intencją jest.