Zakupy są … Nie lubię robić zakupów. Dlaczego? Odpowiem zagadką. Ja jestem uporządkowany, Królowa Matka zaś bywa rozchełstana jak kilogram kaszy, który wysypał się na podłogę. Kto radzi sobie lepiej na zakupach? Tak, oczywiście KM. Możecie pozbawić ją snu przez trzy dni, poinformować, że wyleciała z pracy a następną dostanie co najwyżej na zmywaku w Mińsku (nie, nie mazowieckim tylko tym łukaszenkowskim). Możecie dodać, że bank zajął hipotekę, a dom zostanie rozebrany na kawałki, a my wysiedleni bez prawa powrotu. Możecie zawiązać jej oczy i otumanić alkoholem, a ona i tak jeśli tylko trzeba, pójdzie do sklepu i kupi dokładnie to, co powinno zostać kupione.
Nie to co ja. Nie to co ja. Ja wysłany po mąkę, masło i chleb, kupię drożdże, cebulę i piwo. Albo bułkę tartą (czyli właściwie chleb), makaron (czyli właściwie mąkę) i piwo (też zawiera cenne witaminy zupełnie jak masło). Jestem więc beznadziejny, jeśli chodzi o zakupy i dlatego przed wyjściem po więcej niż trzy rzeczy (o ile to nie jest 6 piw na przykład), zostaję wyposażony w precyzyjną listę zakupów. Mimo tego moja skuteczność nie przekracza 75%, czyli że na 100 zapisanych na liście rzeczy, udaje mi się kupić maksymalnie 75. Na moją obronę poczytuję sobie fakt, że KM na tych listach niejednokrotnie ucieka się do kalamburów, zagadek i niejasności, które to potem po powrocie w arcyprzyjaznej atmosferze sobie wyjaśniamy. Czy na przykład: pak. mak. lub los lub ardynka wpu, oznacza ni mniej ni więcej: pakowana makrela lub losoś lub sardynka w puszce jak twierdzi Królowa Matka, czy też może paczka maku lub coś, czego nie rozumiem, ale po cholerę drążyć, skoro kupiłem paczkę maku? Tak, KM potrafi pisać mętnie, ale nie oszukujmy się. Niektórzy piszą, czy gadają jeszcze mętniej, a są rozumiani. Bo drudzy po prostu łapią w lot. Oto przykład dialogu mojej matki z moją siostrą przy kuchennym stole:
– Wiesz co, chyba jeszcze by trzeba kupić, tę, tą, no wiesz?
– Tak, wiem – odpowiada moja siostra. – Ale tylko tę, tą, czy może jeszcze trochę tamtej?
– Nie – matka marszczy czoło – Tamtej jest dużo. Tylko tę, tą kup.
Siostra idzie. Ja pytam matki, skąd niby ma wiedzieć, co kupić. Matka patrzy na mnie, jakby się okazało, że nie jestem jej synem, ale zaginionym potomkiem Carringtonów, który w tej małej, ciasnej polskiej kuchni wczesnych lat dziewięćdziesiątych się nam tu objawił.
– No jak, skąd ma wiedzieć – dziwi się matka – Przecież mówiłam wyraźnie.
– Może i wyraźnie mówiłaś, tylko mało treściwie. Zapomniałaś jej powiedzieć, co ma kupić. A to może być istotne.
– No jak to? – matka dziwi się co raz bardziej.
Kogoś zaraz odwiozą do czubków, to niemożliwe, żebyśmy oboje byli normalni jednocześnie, myślę sobie. Na to wszystko wchodzi siostra.
– O kupiłaś! – cieszy się matka.
No więc jestem głupi. Po prostu. I dlatego Królowa Matka coraz dłuższe i co raz bardziej opisowe listy zakupów dla mnie pisze. Mimo to spory definicyjne nadal trwają. Ostatnio na temat butów:
– Czy możesz mi powiedzieć, dlaczego kupiłeś Oleńce chłopięce trampki? Czy ja naprawdę muszę wszystko robić sama?
– Nie są męskie. To że są ciemnego koloru, nie znaczy że są chłopięce. Nie wszystko co nie jest różowe…
– Tak oczywiście. Nie wszystko co różowe itp. – mówi KM – Tylko, że one po prostu mają chłopięcy kolor, chłopięcy krój i chłopięcy, wzór. Może dlatego, że są chłopięce?
– To mnie nie przekonuje – protestuję ostro. – Twoje zdanie nie jest jedynym możliwym słusznym.
– Dobrze. To dlaczego na rachunku jest napisane: buty, active boy?
Nienawidzę zakupów.