Bez czego nie wyobrażam sobie świąt? Ano bez sakramentalnego Święta, święta i po świętach, która pada z ust jednego z domowników, domostwa przez nas często w tym czasie odwiedzanego odwiedzanego. Ponieważ słyszymy to zazwyczaj o północy pomiędzy wielkim piątkiem a wielką sobotą, albo w sobotę rano, czyli wtedy kiedy ledwie dotarliśmy, walizki wtaszczyliśmy, resztki wymiocin z siedzeń oraz karmelków posprzątaliśmy (bawimy się wtedy z Królową Matką równie dobrze, jak bohaterowie Pulp fiction i każde z nas jest małą czerwoną wyścigówką oraz TNT) to zazwyczaj zadajemy sobie pytanie, jak to, to więc już? I strzela nas wiadomo kto jasny oraz zalewa nas też wiadomo co zła. No ale ten sakramentalny wypowiadacz ma sporo racji, bo przecież w jedzeniu miodku najlepszy jest moment przed jedzeniem miodku. Ma rację więc na poziomie zwykłej psychologii codzienności i świętowania, którą nawet Kubuś Puchatek umiał pojąć. Ma też rację na innym polu, bo KIEDYŚ PANIE TO BYŁY ŚWIĘTA. To też racja. Przecież kiedyś my naród polski, my people siadaliśmy do stołu wigilijnego głodni. Cholernie głodni. Jedni (kilka procent narodu), bo zdecydowali, że tak będzie religijnie słusznie, pogłodzić się trochę za zbawienie. Inny, bo wciąż byli głodni, albowiem Ci poprzedni cały boży rok zaganiali ich do pracy ponad siły i trzymając w okrutnej biedzie. Biedzie, z której udawało się wyrwać na Wielkanoc. Wszyscy więc pogrzebawszy śledzia rzucali się na mięso jak oszalali. Wygłodzeni z przyczyn ideologiczno-religijnych lub społeczno-logistycznych. Potem się trochę poprawiło. Pańszczyznę zniesiono, a następnie zniesiono szlachtę, a właściwie ją zlikwidowano. Dostęp do jedzenia się poprawił. Co prawda za komuny oficjalnie brakowało mięsa, więc przygotowanie wielkanocnych obchodów było wyzwaniem, a jego jedzenie w ilościach hurtowych miłą odmianą.
A teraz już tak nie jest. Ludzie co do szalonej wielkości nie głodują. Raczej przeciwnie, obżerają się ponad miarę. Dochodzi do takich paradoksalnych stwierdzeń (w naszym kraju, nie mówię o reszcie świata), że gruby jest biedny, w przeciwieństwie do chudego, bo go nie stać. Na dobre wołowinę, na jarmuż, na wegańską zrównoważoną osobiście przez ciotecznego brata Dalajlamy potrawę siedmiu równowag. Na przestrzeganie antyglutenowości, antybiałkowości, antycukrowości, zasadowości i lekkiej od czasu kwasowości. Biedny wpierdziela dużo i tanio. Tanio bo drogo nie może, dużo bo jest sfrustrowany, że nie może mało, wyrafinowanie i wyszczuplająco. W tej sytuacji każdy z nich zasiada właśnie do świąt totalnie bez sensu, żeby jeść rzeczy, które mu na polu ideologicznym i biologicznym nie odpowiadają.
Takie świętowanie jest obecnie bez sensu.
Ktoś może powiedzieć, że obrażam tradycję, że szargam Jezusa. Ale gdzie tam! Przecież w Nowym Testamencie nie ma ani słowa o tym, żebyśmy w Wielkanoc żarli do nieprzytomności. Żadnych: idźcie i opychajcie, bo gdzie nie ma białej tam zaprawdę nie ma mnie przy stole wielkanocnym. Tym bardziej, że w ciągu roku jesteśmy na ogół najedzenie. Jezus z tego co pamiętam pościł przez 40 dni na pustyni. Może to jest jakiś pomysł? Może tu szukać inspiracji, jako odskoczni od codzienności wypełnionej jedzeniem. Bo jeśli święto ma być czymś wyjątkowym, to powinniśmy robić inne rzeczy i zachowywać się inaczej niż na co dzień. Skoro tradycyjny post przedwielkanocny został właściwie wysiudany… To proponuję więc zamiast obżarstwa graniczącego z samobójstwem ustanowić nową katolicką tradycję w formie trzydniowego detoksu. Spotykajmy się rodzinnie tylko na wodzie i suchym chlebie, albo bezglutenowo – sama woda light. Na pewno nam to wyjdzie na zdrowie i fizyczne i duchowe. Może nasze rozmowy oczyszczą się ze złogów złości, polityki, zawiści i zwykłego chamstwa. Jak myślicie?