Lubię chodzić na basen z Olą, moją młodszą córką (młodsza ma 3 lata, starsza Małgorzata 12). Zajęcia na które się zapisaliśmy nazywają się „oswajanie z wodą”. Na początku nie bardzo mnie to bawiło, ale od kiedy zmienił się pan prowadzący i zamiast pacana, który uwielbiał wszystkim dyrygować, dostaliśmy zwalistego gościa, który choć wygląda jak zresocjalizowany kibol-morderca jest człowiekiem o łagodnej naturze i dużym poczuciu humoru, zaczął się powolny proces lubienia.
Po pierwsze zawsze może się trafić lepszy dzień, kiedy na zajęcia przyjdzie (odrobić z innego dnia) jakaś urodziwa mamusia i człowiek może sobie skorzystać z dobrodziejstw wyzwolenia kobiety z długich i skromnie okrywających wszystko strojów kąpielowych, które były modne i obowiązujące jeszcze sto lat temu. Teraz wszystko mamy rzucone na ladę i każdy może podziwiać w apetycznym kurczaczku to, co lubi – pierś, skrzydełko czy nóżka. Jeśli zaś mamy zwykły dzień targowy i w wodzie moczą się kury domowe, zwiędłe i głupawe, to obrzuciwszy je pogardliwym spojrzeniem można docenić swoją żonę i uświadomić sobie, jak bardzo (pomimo jej wielu wad) można było źle trafić.
Po drugie miałem okazję coś zrozumieć, przemyśleć i wyciągnąć wnioski. Bo moja Ola generalnie nie chce wykonywać ćwiczeń, jakie uskuteczniamy podczas zajęć. Kiedy inne dzieci razem ze swoimi mamami i tatami „zanurzają najpierw jedno uszko misia-pływaka” (misie pływaki to nasze dzieci naturalnie) „robią fontannę nóżkami, wysoko, wysooko, baaardzo wysoooko” i inne takie, to Ola zajmuje się zupełnie czymś innym. Pół biedy kiedy siedzi w ogóle w wodzie, ale na ogół bierze zabawki wychodzi z nimi na brzeg, by tam bawić się w najlepsze. Nie zawsze tak jest, ale potrafią być zajęcią, podczas których połowę czasu Ola spędza poza wodą. Na początku strzelał mnie wiadomo kto… Na zajęciach, które kosztują mnie równowartość kilku dobrych niepasteryzowanych piwek za każde 45 minut, niewdzięczny pasożyt zamiast grzecznie uczyć się pływać bawi się w robienie rybkom, fokom i hipopotamom herbaty. Na początku próbowałem jej tłumaczyć, że ani hipcie, ani foki, ani rybki herbaty nie piją i wspólnie z panem Olafem (nie wiem czy to prawdziwe imię, czy pseudonim z czasów skinowsko-kibolskich) nakłanialiśmy ją do ćwiczeń. Jednak upartość Oli może konkurować jedynie z zawziętością jej matki i jeśli nie chcesz, aby nie odstawiła pełnoobjawowego ataku padaczki to lepiej nie próbuj jej czegokolwiek narzucać. Ja zrozumiałem to dawno temu, pan Olaf dopiero wtedy gdy skopała go po twarzy, po tym jak próbował ją zachęcić do nurkowania nie tylko werbalnie…
Teraz pan Olaf omija Olę łukiem szerokim i ostrożnym, chyba że akurat zdradzi ochotę na parę minut wspólnej zabawy. Za to regularnie wpada do niej na herbatę, grzecznie czekając aż napije się hipcio, foka oraz rybki. Wypija filiżankę mocnej bez cukru i idzie bawić się dalej z normalnymi dziećmi. Ja pogodzony z faktem, że moje dziecko jest wyjątkowe, usiłuję podpatrywać instruktorkę aerobiku, która z kaszalotów chce uczynić delfiny, choć wiadomo, że im nawet stado chirurgów plastycznych oraz pompa odsysająca tłuszcz rozmiarów wozu strażackiego już nie pomogą.
Mam w nosie, czy Ola nauczy się pływać czy też nie. Starsze dziecko urabiałem i zmuszałem. Nauczyłem uległości wobec rodziców i nauczycieli, a teraz muszę patrzeć, jak męczy się w życiu zupełnie tak samo jak ja. Ola jest inna. Ona dobrze wie, co chce i czego nie chce. No i kto powiedział, że w przyszłości będzie jej potrzebne pływanie? Być może ważniejsze będzie robienie herbaty? Nie rozumiecie? Ten pan Wam to najlepiej wytłumaczy: