Wszyscy (naturalnie ze starą maturą) wiedzą, dlaczego obchodzimy datę 11 listopada. To mniej więcej wtedy Piłsudskiemu, który dzień wcześniej przyjechał do Warszawy Rada Regencyjna zaczęła przekazywać władzę. Temu najsłynniejszemu z polskich Józefów. Panował wtedy ogólny bałagan, co chwilę ktoś łącznie z Piłsudskim podawał się do dymisji, żeby tworzony rząd obejmował jak najwięcej partii i poglądów, aby autentycznie był ogólnonarodowy. Chyba nie do końca się to udało, bo wkrótce miała miejsce nieudana próba zamachu stanu.
Potem było gorzej. Wielkopolska niepodległość musiała i wywalczyła sobie sama. Śląsk miał mniej szczęśćia, bo coś mu się tam wyszarpać udało, a to co udało władza centralna zagarnęła do Warszawy. Gdy dowodzone przez Piłsudskie wojska obroniły stolicę i cały kraj przed najazdem bolszewików jego przeciwnicy polityczni twierdzili, że marszałek ma gorącą i zdradziecką telefoniczną linię z Leninem i ustala przebieg działań wojskowych, a bitwa była cudem czyli to Boga a nie dowódców i żołnierzy zasługa. Warto o tym pamiętać świętując rocznicę cudu, bo to jak wspominać podpisanie porozumień sierpniowych Wałęsy tytułować go Bolkiem. Co my tu jeszcze mamy? Legalnie wybranego prezydenta Narutowicza ekstremista zabija w trakcie wystawy w Zachęcie, a prawica robi z niego męczennika. Z mordercy, nie z ofiary. Dalej jest równie malowniczo, Bereza Kartuska dla przeciwników sanacji, getta ławkowe dla Żydów, szarpanie się z Ukraińcami dające im paliwo nienawiści, które rozpali ich niedługo potem. Do czerwoności. Długo by wymieniać, a miał to być przecież krótki rys historyczny. Więc do pointy.
Wszystko powyższe sprawia, że uważam iż awantura o marsz w Warszawie, zakaz, cofnięcie zakazu, marsze zastępcze, kotrmarsze, marsze konkurencyjne, pajacowanie z dniem wolnym, niby strajk policji… Wszystko to jest jak najbardziej pasującym do klimatu i godnym uczczeniem tamtego odzyskania niepodległości. Sto lat minęło, a my wciąż tacy sami. Pojebani.