Jako człowiek inkorporowany przez korporację oraz rodzic trójki dzieci mam tendencje do zapadania się w dziury czasoprzestrzenne. Stąd czasem moje przeciągające się milczenie na tym blogu, które pewnie cieszy wrogów, martwi czytelników (pozdrawiam Cię Arku) i ani grzeje ani ziębi tych, którzy o moim istnieniu nie mają pojęcia, a owych zapewne jest milcząca, przytłaczająca większość.
Przez taką właśnie czasoprzestrzenną dziurę umknęła mi ostatnia dyskusja na temat macierzyństwa bliskości. Ktoś skrytykował, ktoś wyśmiał, ktoś coś tam odpowiedział. Nie wiem, nie orientuję się, zarobiony byłem i tylko u King Konga doczytałem, że coś takiego się w ogóle odbyło było. King Kong z właściwą sobie delikatnością i jednocześnie głęboką, płynącą z jego buddyjskiego niemal spokoju siłą, jaką może dać przekonanie, że się postępuje słusznie, wyjaśnił, o co mu chodzi z tą bliskością. Właściwie więc nie ma już o czym pisać. No prawie. Bo ja jednak chciałbym dać upust swojemu na ten temat myśleniu. A myślę sobie, że na cholerę te wszystkie metody?
Miły Młody Człowiek to moje trzecie dziecko. Jak rodziła się Małgorzata, byłem obkuty z aktualnie panujących wtedy metod. Wybrałem jakąś tam i się jej jak pijany płotu trzymałem. Z zegarkiem, linijką, szkiełkiem i okiem. Przy Oli wykazywałem już większy luz na elementach łączeniowych. Teraz ten luz się pogłębił. Właściwie odrzuciłem po prostu wszelkie metody. Królowa Matka jako urodzona od razu mądra, pogardzała metodami właściwie od zawsze. I dobrze mi z tym. Dobrze nam z tym wszystkim. Tak sądzę. Domyślam się, że nie do końca może ta metoda być jasne dla was, bo co to za metoda brak metody. Jak tak w ogóle można? No to spróbuję wyjaśnić. I nazwać. Nazwijmy to wszystko metodą koszerną.
Dlaczego koszerną? Bo mi się kojarzy z anegdotą żydowską. Pewien (przywołuję z pamięci) rabin zapytany przez lokalnego cwaniaka, jak by streścił wszystkie przykazania, opowieści i komentarze zawarte świętych księgach, aby zmieścić się w jednym zdaniu odpowiedział: kochaj Boga i nie czyń drugiemu co tobie nie miłe. Tego właśnie, powiedzmy, staram się trzymać. Bo oczywiście teoria to jedno, a praktyka drugie. Ta akurat wada dotyczy wszystkich metod. Zaletą mojej jest to, że łatwo ją zrozumieć, a w razie wątpliwości można sobie szybko przypomnieć, o co w niej chodzi. Służę przykładami:
Pasjami nie znoszę, jak mi jest za gorąco. Dlatego też łatwo mi było wyobrazić sobie co czuje Miły Młody Człowiek, którego ubrano zbyt ciepło. Czerwona morda, mętny wzrok i darcie ryja nie oznaczało śmiertelnej choroby, niestrawności, ani też opętania przez siły nieczyste. Po prostu nie lubił i nie chciał być przebrany jak statysta w Syberiadzie polskiej. Trudno mu się dziwić, bo mokry pot lał mi się ciurkiem plecami od samego patrzenia na niego. Gdy rozebraliśmy MMC, ograniczając liczbę warstw o połowę, Królowa Matka zobaczyła, że pomogło i dlatego też łatwo dała się namówić, żeby go odtąd ubierać lżej. Nie czyniąc mu co nam również jest niemiłe.
KM obudzona rano czuje się tak jakby miała umrzeć. Oleńka ma to samo. Za namową KM nie czynię więc Oleńce tego co niemiłe i nie każę jej się ubierać natychmiast. Przeciwnie – dostarczam do łóżka kakao i pozwalam, aby złe moce trochę popuściły i dały jej choć trochę odżyć.
Z tego samego powodu KM żywo protestuje, gdy widzi w jakim sposób zakładam, a raczej zakładać kończę czyli podciągam dzieciom rajstopy. Podnosząc delikwenta w górę i energicznie potrząsając nim pozwalam, by resztę zrobiła za mnie siła grawitacji i inne prawa fizyki, czego końcowym efektem jest umieszczenie całego dziecka w rajstopie. Królowa Matka twierdzi jednak, że to metoda nieludzka, że ona tak była ubierana i że dzieciom tak czynić nie pozwoli. No więc tak nie czynię, gdy patrzy mi na ręce.
Czy ktoś z obecnych na sali lubi, kiedy pani w warzywniaku zwraca się do niego per rybka, kochanie, skarbeńko? Czy cieszy się, gdy każde wypowiedziane do niego słowo brzmi, jakby spędzili ostatnią noc razem, bynajmniej nie na spaniu lecz na miłosnych zapasach, podczas których pani sprzedawczyni przeżyła najbardziej spektakularne i najgłośniejsze a na dodatek najprawdziwsze orgazmy życia? I teraz na widok kochanka idealnego pieści go słownie pakując mu do torebeczki do torebuni, marchewunię, pietruszeczkę i pomidoreczki? Ja nie lubię. I dlatego do moich dzieci mówię normalnie. Nie ciuciuciu, ciciacia. Nie amću amću. Tylko słowami. Dziewczynki były rozmowniejsze to od razu komunikowaliśmy się zdaniami. Chłopak lubi krótkie komunikaty, ale nie koniecznie o konsystencji i słodkości kaszki ryżowo-bananowej. Więc nie zrobimi mniamusiu, mniamusiu. Nie cipcicipci tylko normalnie. Buty, spodnie, spacer, kąpiel. Dupa. To ostatnie sobie szczególnie upodobał. Ponieważ nie miał (i nie ma) zbyt bogatego słownictwa, więc z KM próbowaliśmy je rozwijać. Pogłębiać. Mniejsza z tym czego uczyła go KM. Ja wpadłem na proste słowo, bez którego, jak twierdzi KM nie umiałbym zbudować jednego zdania. Po intensywnych ćwiczeniach Miły Młody Człowiek latał po domu i nie tylko krzycząc DUUUA, DUUUA. A ciotki, babcie i sąsiadki zachodziły w głowę, o co też może mu chodzić.
No ale o to mniej więcej w tym wszystkim chodzi.