– Budzę się rano i powtarzam na głos poranną modlitwę Miałczyńskiego. Trzy razy. Pies opiera łapy na moim sercu jak by był ratownikiem świeżo wyszkolonej ekipy i liże mnie po twarzy. Ciekawe, czy i tym razem wyżerał kocie gówna z kuwety?
Wstaję. Czy muszę dodawać, że z trudem? Patrzę za okno przez źle zaciągniętą roletę. Tak, jest ciemno. Tak, znów mży. Potykam się o koty. Idę do łazienki. Najwyższy czas, mówi pęcherz. Ciesz się, że tym razem przespałeś całą noc. Przyznaję mu rację, choć i tak czuję się jakby całą noc mnie chudy byk… Nieważne. Myję zęby starając się nie patrzeć w lustro. Po co mi to?
Potem karma dla kotów, ubieranie, budzenie Miłego Młodego Człowieka. Patrzy na mnie jakbym mu ojca zabił.
– I dzisiaj znów muszę iść do przedszkola?
– Tak.
– Nienawidzę tego wszystkiego – odpowiada, ale jego nogi wysuwają się spod kołdry i opierają o podłogę.
Włączam mu bajkę, jedną umówioną. Przygotowuję płatki i idę z psem. Gdy wracam MMC jest już prawie ubrany. Pomagam mu z resztą. I wtedy przychodzi pora na odzież wierzchnią.
– Znowu mam zakładać kurtkę i iść do przedszkola?
– Tak – mówię cicho.
– Nie chce mi się. Nienawidzę tego.
– Uwierz mi, że mnie także się nie chce.
– Ale ty nie płaczesz.
– Ale mam ochotę, uwierz mi. Mam ochotę synu.
– A Diuk nie musi nigdzie iść. To niesprawiedliwe.
– On by chętnie poszedł do przedszkola. Byleby być z nami. Nie chce tu siedzieć sam. Każdy ma swoje obowiązki. To jest jego, czekać na nas.
– Ja bym chciał. Mógłbym być psem. Siedziałbym w domu cały dzień i nigdzie nie chodził.
– Ale jako pies musiałbyś się lizać po tyłku.
– I po jajcach. Nie wiem, czy bym dosięgnął.
To co przemyka po naszych twarzach to blady jak płomyczek znicza uśmiech. Wychodzimy w mrok, wilgoć i wiatr. Listopad znów się nie oszczędzał.
Być może moja książka pomoże Ci przebrnąć przez listopad. Co ci szkodzi spróbować? To tylko 19,99