Wiadomo nie od dziś, że lubię uchodzić za człowieka uporządkowanego, podczas gdy Królowa Matka przeciwnie, jest wolna od takich zabobonów. Jeśli ma akurat ochotę żyć w porządku to robi porządek że aż w oczy świeci, a jak zrobi bałagan, to nawet koalicja KGB i Mosadu przy wsparciu amerykańskich satelitów będzie miała problem ze znalezieniem czegokolwiek. Z tego właśnie powodu, gdy mamy gdzieś wyjechać, a szczególnie na dłużej, to ja zabieram się za pakowanie auta. Zaczynam już tydzień wcześniej. Od oświadczeń, gróźb i próśb, by cała rodzina tym razem spakowała się racjonalnie, by nie zabierała wszystkiego, a przeciwnie – zabrała tylko to, co będzie potrzebne. Reakcje na apel są różne. Królowa Matka wzrusza ramionami. Bo mówimy o czymś co będzie za tydzień, czyli za wieczność, czyli za nie wiadomo kiedy, bo KM żyje teraźniejszością i pogardza zamartwianiem się o przyszłość. Małgorzata wzrusza ramionami. Zawsze pakuje się tak samo: w walizce fura książek, a reszta do „podręcznej” torby. Zazwyczaj jedna „podręczna” torba jej nie starcza, więc bierze drugą, albo trzecią. To potem będą te, które zapchają nam dokumentnie tylne siedzenie, a będzie się z nich wysypywać wszystko, co nastolatka może mieć w torbie.
Oleńka, gdy słyszy, że już za tydzień wyjeżdżamy, rzuca się do pakowania. Zachowuje się jak widzowie dziennika telewizyjnego, którzy słysząc zapewnienia lektora, że mąki i cukru nie zabraknie, następnego dnia od bladego świtu szturmowali sklepy. Oleńka rozpaczliwie chce przenieść cały swój świat zabawek to tego miejsca, do którego pojedziemy. Pakuje co się da w torby, torebki, plecaki. Zapewnia lalkom spanie, prowiant oraz kolekcję wanien i nocników.
Dzień przed wyjazdem zaczynam pakowanie właściwe. Noszę wszystkie torby, walizki, paczki i paczuszki do auta i wrzucam prowizorycznie do bagażnika i na siedzenie. Kiedy mam już wszystko (co właściwie nigdy się nie zdarza, bo ostatnią walizę KM domyka na schodach, w chwili gdy już naprawdę, proszę cię, musimy wyjeżdżać) zaczynam układanie. Zapełniam bagażnik, wykorzystując każdy sześcienny centymetr. Na początek idą rzeczy ciężkie i najmniej potrzebne. To fundamenty na których osadzam mniejsze pakunki. Na wierzch trafiają torby, które każdy rodzic pod ręką mieć powinien. Jest pięknie, porządnie, logicznie. A potem się zaczyna…
Jeszcze przed wyjazdem, albo już w trakcie podróży, ale nie później niż przed upływem kwadransu, okazuje się, że trzeba coś wyjąć. Naturalnie z tej torby na samym dole. Ale ja to układałem 3 godziny – kwilę. Nie będę tego wyciągać, musicie sobie jakoś poradzić – walę pięścią w kierownicę. Wiadomo jednak, ile jest warte takie walenie w kierownicę. Ile jest warte takie kwilenie. Nic nie jest warte. Bo może i mężczyzna siedzi za kierownicą, ale prawdziwy mózg i prawdziwy ośrodek decyzyjny znajduje się na siedzeniu obok. Zatrzymuję więc auto na pierwszym możliwym miejscu i wyciągam z dna najgłębiej umiejscowionej walizki polar, bez którego Oleńka umarłaby na zapalenie płuc. W męczarniach oczywiście. A potem znajduje skarpetki w innej torbie. I kocyk. Oraz ulubiony kubek. Resztę potrzebnych rzeczy wyciągamy podczas pierwszego tankowania. Po nim już nie wiem, gdzie co leży, w jakiej torbie coś się znajduje. Rzeczy upycham nogami, rękami, głową… Każde otwarcie bagażnika powoduje, że wypada na mnie stos rzeczy. Nie podejmuję się znaleźć czegokolwiek. Za to Królowa Matka przeciwnie. Radzi sobie doskonale. Jeśli trzeba, zaparzy herbatę, zrobi kanapki, przebierze dziecko. Jeśli będzie miała taki kaprys, przeczyta sobie książkę, obejrzy film, ułoży na głowę na poduszce. Wszystko co potrzebuje ma pod ręką.
Bo porządek jest dobry (bardzo dobry nawet), dopóki nie zrobi sie bałagan. A wtedy przetrwają tylko ci, którzy są do niego przyzwyczajeni. Z nim zbratani.