Póki jeszcze nie zeszła z nas opalenizna zdobyta w polskich strefach okupacyjnych, albo odmrożenia nabyte na Bałtykiem. Dopóki ostatni kleszcz w zakamarkach i przytulnych fałdkach naszył ciał broni (chowa) się jeszcze, porozmawiajmy o wakacjach.
Jest tajemnicą poliszynela, że wakacje to dla rodzin czas trudny. Trzeba znaleźć odpowiednich ludzi i zapłacić im, żeby się naszymi dziećmi zajmowali, albo zajmować się nimi sami, skoro szkoła i przedszkole pod cwanym kryptonimem „letnia przerwa od nauki” robić tego nie chcą. Jeśli wybierze się opcję wspólnego spędzania czasu, na dodatek daleko od domu i jeszcze z dojazdem własnym, to trzeba się psychicznie przygotować na ciężki, wieloetapowy i wyczerpujący egzamin, który wnikliwie przetestuje zdrowie naszej podstawowej komórki społecznej uprawnionej do odbioru 500+. Niestety niejednokrotnie test ten przypomina opukiwanie przez dentystę bolących zębów, ale tak jakby zamiast swojego szpikulca wziął do umięśnionej, krosfitowej ręki klucz francuski i zamiast opukiwać walił na odlew niczym Kliczka ostatniego aktualnego przeciwnika na ringu.
Kto wie i przeżył ten rozumie, kto nie wierzy, niech załaduje sprzęty domowe, ciuchy, zabawki i wiele wiele innych na swój cygański tabor, a potem siędzie za kierownicą stając się jednocześnie szoferem, nawigatorem, rajdowcem, który przypomniawszy sobie szalone manewry ćwiczone w grach komputerowych, cudem unika kolizji, jakie wywołać próbują różni polscy i zagraniczni psychopaci. Przede zaś wszystkim stać się też trzeba rzecznikiem prasowym, pilotem wycieczek i genialnym pijarowcem odpowiadając na pytania typu:
– Jak daleko jeszcze?
– Co to za dom, ten mały przekrzywiony na przedmieściach Pragi?
– Daleko jeszcze?
– To nie wiedziałeś, że pod Ostrawą będzie wypadek i ruch wahadłowy?
– Daleko jeszcze?
– Tato, dlaczego nie polecieliśmy samolotem?
– Daleko jeszcze?
– Na pewno nie pomyliłeś dni rezerwacji?
– Daleko jeszcze?
I tak dalej i tak dalej. Za 2230,5 „daleko jeszcze” jest to miejsce, które kilka miesięcy wstecz wybraliśmy jako miejsce docelowe. Wygląda trochę inaczej niż na zdjęciach, ale tutaj jesteście zgodni – nikt nie chce wracać do domu, a na pewno nie tego samego dnia. Następuje więc to, co wojskowa definicja nazwałaby wakacjami właściwymi.
My je zaczynamy od awantury (dawniej słowo awantura równało się słowu przygoda. Przypadek? Nie sądzę). Tak dzikiej jak daleki i upierdliwy był dystans dzielący nas od domu do wakacji właściwych. Dzięki temu potem mamy już z głowy kłótnie i niesnaski i możemy wypoczywać. Następnych kilka dni zajmuje mi uwierzenie, że naprawdę właściwie niewiele mam do roboty. Potem (jeśli w ogóle starcza czasu) można się przyjrzeć swoim dzieciom. I stać się ich towarzyszem zabaw. To z pozoru bardzo łatwe, a tak naprawdę dość, a właściwie piekielnie trudne. Bo nie w tym rzecz, by się z nimi bawić, wymyślać im zajęcia. Nie. Sztuka polega na tym, by im w tych zabawach towarzyszyć.
Najlepiej do tego dobrać się w pary. Zaoferować Miłemu Młodemu Człowiekowi, że pomoże mu się budować garaż na plaży; albo wypłynąć z Oleńką na materacu na przeciwległą wyspę (Ta wyspa to Indie? Tym lepiej!). Byle pobyć razem. I słuchać, dużo słuchać. Zadawać pytania pomocnicze od czasu do czasu, kiwać głową, nie pozwalając uwadze odpłynąć zbyt daleko. Jest to trochę jak z jogą, okazuje się, że niby łatwo, ale jednak trudno. Bo uwaga ucieka. Nawykła, że przez ostatni rok mówiliśmy: Tak, tak kochanie, To świetnie, że chromolisz system i nie pójdziesz jutro do przedszkola, syneczku, Piękna uwaga w dzienniczku, córeczko., ale tak naprawdę myśleliśmy o ratach kredytów, szefach złych członkach i o tym, co jutro włożyć do garnka, bo dzisiaj będzie trzeba to wyjąć z zamrażarki.
No więc nie jest łatwo. Pozwolić, żeby świat twojego dziecka przepływał przez Twoją (czujną, ale nastawioną na odbiór, a nie działanie) świadomość. Trzeba się napracować. Postarać. Mi to zajęło dobrych kilka dni. Ale się udało. Za którymś tam wypłynięciem na materacu z Oleńką, podczas jednego z samotnych przejść z domu do plaży z Miłym Młodym Człowiekiem. Co prawda czułem się potem, jakbym obejrzał wszystkie sezony „Gotowych na wszystko” w jeden (długi) weekend, a potem zaraz rypnął kilka sezonów Top Gear. Ale było warto. Cholernie. Kto wie, o czym ja mówię, ten rozumie. Rozumie doskonale. Kto nie wie, temu polecam. Szczerze.