Nieeee. Nieee. Nieee – wrzeszczy Oleńka na sakramentalne pytanie brzmiące „Może powtórzymy dziś angielski?”. Pani od angielskiego jest francą, Oleńka z angielskiego jest nogą. Ja przy powtarzaniu angielskiego najszybciej tracę moją temperówkę, po angielsku to brzmi: lose my temper. Tak właśnie uzyskujemy idealny przepis na awanturę w domu. Na pewno to znacie, bo każdy rodzic ze swoim potomkiem mają taki przedmiot, przy którym lepiej temperówki i inne ostre przedmioty w ogóle zabierać, żeby się krew nie polała, a dom nie zamienił w plan zdjęciowy Wołynia.
Ja oraz mój ś.p. ojciec dynamicznie wybuchową mieszankę tworzyliśmy przy matematyce. Pamiętam taki dzień jak w lekcjach pomagał mi on oraz jego dwaj bracia. Zgodnie z najlepszymi tradycjami przesłuchań, dopracowywanych na Łubiance zmieniali się, aby dawać sobie odpocząć i nabrać sił do kolejnego starcia. Starcia z czwartoklasitą. Starcia, w którym brała udział trójka inżynierska. Inżynier specjalista od kotłów parowych, światowej sławy fachawiec; inżynier chemik, gwiazda laboratorium badającego czystość wody jednej z głównych rzek (dopływy sobie odpuszczę) Polski, znany każdemu trucicielowi w województwie; and last but not least inżynier technolog drewna, już bez fejmu na świat, kraj czy miasto, ale Niemiec (właściciel fabryki mebli) płakał jak stary na emeryturę przechodził. Ta trójka właśnie postanowiła nauczyć mnożenia, dzielenia oraz sprowadzania do wspólnych mianowników ułamków moją skromną osobę w formie poplamionego długopisem szczerbatego uszola. Po kolei zabierali się za robotę raźno z entuzjazmem i pychą technokratów, którzy cały świat zmierzą szkiełkiem i okiem.
Najpierw był mój ojciec, który pierwszy spróbował swoich sił, licząc (licząc he he he) na to, że szybko załatwi sprawę i że resztę wieczoru spędzi z dawno niewidzianymi braćmi rozpijając bułgarski koniak. Niestety, los mu inny algorytm przygotował… Ojciec z głośnym krzykiem (jasna dupa!) wybiegł z pokoju już po 30 minutach starcia. Ograłem go jak Borussia Legię. Szybko, sprawnie i do zera, przez które usiłowem podzielić pewien ułamek (wartość tego ułamka niech pozostanie moją słodką tajemnicą). Potem jak w bajkach o głupim Jasiu ruszył kolejny brat, tylko że starszy. Z pobłażliwym odsuń się gówniarzu na ustach podszedł do mnie na spokojnie i bez kompleksów. Wyszedł po dwóch kwadransach ze słowami Małpy w tym czasie bym tego nauczył. Godzinę później najstarszy z braci opuszczając jak nie pyszny mój pokój spytał, czy pokazywali mnie psychiatrze. Po czym wziął koniak oraz swoich dwóch młodszych braci i poszli do ogrodu. Tam zamknęli się w altanie i rozpamiętywali swoją klęskę, pijąc płacząc i przeklinając swoje prace dyplomowe. Na szczęście każdy wróciwszy do swojej pracy upewnił się, że matematyka jest jedna, a dzięki niej kotły parowe pracują, reakcje chemiczne zachodzą, a meble stoją prosto jak Pan Bóg przykazał.
Dzień później poszedłem do szkoły i zgłosiłem nieprzygotowanie. Pięć lat później dostałem się do klasy o profilu matematyczno-fizycznym, najlepszej w całym mieście. Mój ojciec był upartym człowiekiem. Po kolejnych 5 latach zacząłem studia na wydziale polonistyki. Ja też potrafiłem się uprzeć.