Tak się utarło w języku polskim, że nazwy często niosą wierutne kłamstwa i fałszywe obietnice. Na izbie wytrzeźwień nie orzeźwienie, ale kac na człowieka czeka. Dom niby weselny, ale jak się tu weselić skoro w 3/4 przypadków była to alternatywa ślub czy alimenty, a kredyt zaciągnięty w banku lub teściów będzie uwierał latami. Zapakowanie dziecka w śpioszki nie spowoduje jego senności, a nawet, jak twierdzą niektórzy rodzice, wręcz przeciwnie. Gdybym się miał zapuścić dalej, w polityczne wody to można by rozważyć też nazwy ministerstw, które brzmią jak gorzka kpina. Ministerstwo sprawiedliwości, kultury, edu(hahaha)kacji, zdro(pożal się Boże)wia… ale zostawmy lepiej to śmierdzące bagno same sobie.
Podobnie jest z placami zabaw w centrach handlowych. Powinny się nazywać placami przechowań, placami ofiar zakupów oraz placami roztoczy i innych alergenów. Ostatnio spędzałem na nich sporo czasu z racji zaproszeń na urodzinki. I nienawidzę tam przebywać.
Po pierwsze dlatego, że nienawidzę być w skarpetach wobec innych, otaczających mnie ludzi. W obcym miejscu. Z wielką ulgą i ochotą przyjąłem przed laty fakt, że do dobrego wychowania wcale nie należy ściąganie butów „na wizycie”, a wręcz przeciwnie, oczekiwanie tego jest raczej grubym foparapa. Jeśli nie wierzycie, spytajcie Szczygła. On z uporem maniaka nie ściąga. Na placach zabaw jednak obowiązkowo trzeba być w skarpetkach, a jeśli ktoś nie ma, są do kupienia.
Po drugie kojarzy mi się to z naszym krótkim okresem zachłyśnięciem zakupomanią. Wtedy to z Królową Matką zostawialiśmy Oleńkę na „placu zabaw”, aby była łaskawa zaczekać aż nam znudzi się pakowanie do koszyków. Znudziło szybko i definitywnie, ale i tak mam wyrzut sumienia, że oddawałem własne dziecko do przechowalni, których dozór składał się ze źle opłacanych, ospałych do wczoraj jeszcze nastolatek.
No właśnie. Zmęczony personel. Podobne zmęczenie, znudzenie widać na SOR-ach, szpitalach. Możecie też zobaczyć je w oczach sprzątaczek na basenach, gdy wychodzicie z nich późnym wieczorem, tuż przed zamknięciem. Mocno podejrzewam, że pracownice placów zabaw dostają na godzinę znacznie mniej, niż my musimy zapłacić z godzinę „zabawy” naszego dziecka.
Nie dużo mniejszym wstrętem napełniają mnie przebieranki. Te tygrysy, te puchatki, te myszki, pieski. Człowiek wtłoczony w plusz. Sprowadzony do lalki. Brrrr. Za każdym razem, gdy na to patrzę przypomina mi się historia z pewnego działu marketingu pewnej firmy wodociągowej. Nowego pracownika ta firma szukała bardzo starannie. Na rozmowy zaprosiła tylko tych z najlepszymi ocenami na najlepszym w tej części Polski wydziale ekonomicznym. To był dopiero początek. Potem było mnóstwo zadań, testów i rozmów. W końcu został wybrany ten jeden, najlepszy. Na stanowisko juniora. Ten stypednysta, zdobywca nagród i autor błyskotliwej pracy magisterskiej przebierał się za kaczkę i na imprezach targowych oraz spotkaniach w szkołach rozdawał ulotki o czystości wody wodociągowej.
Na dodatek na placach zabaw zawsze jest za gorąco. Już po pierwszej minucie pot zaczyna zraszać mi czoło, a potem tworzy wartki strumyk płynący po plecach. Mam wtedy dziką ochotę rozebrać się do gaci. Nie mogę tego jednak zrobić, bo na placach zabaw trzeba być w skarpetkach (jeśli ktoś nie ma, są do kupienia), a być jednocześnie w gaciach i skarpetkach jest strasznie smutne.
Tak! Gacie + skarpetki to straszne połączenie. Gorzej wygląda tylko facet bez gaci ale w skarpetkach.