Pewien blog, który jest pokoleniowy, popularny i ma sto tysięcy zdjęć nagich fotek, zapytuje się retorycznie, co to za życie bez seksu. Małżeńskie, małżeńskie, kolego! – odpowiadam. Nie jestem w tym twierdzeniu sam.
Nie, wcale nie upieram się, że w małżeńskim życiu seksu w ogóle nie ma. To byłaby przesada. To byłaby nieprawda. Śmiem jednak twierdzić, że są rzeczy od niego ważniejsze. Na przykład jedzenie. Dobrze wiedzą o tym księża, którzy muszą sobie czymś celibat osładzać. I śmiem twierdzić, że częściej jednak gosposie są im potrzebne do gotowania, a nie do seksu. Zresztą wystarczy im się (i gosposiom i księżom) przyjrzeć.
Tak! Twierdzę, że dobre jedzenie cementuje związek, jak nic innego. Czasem nawet trwa dłużej niż związek. Gdy rozstałem się z eks po paru dobrych (w sensie że długich, a nie koniecznie superszczęśliwych) latach związku, to jeszcze parę miesięcy tęskniłem za ogórkami kiszonymi, które robiła dla mnie jej matka. Eks teściowa o tym wiedziała i czasem spotykaliśmy się po kryjomu, na krótki czas potrzebny do przekazania mi litrowego słoika frykasu. I było pięknie, aż do czasu, gdy Królowa Matka nie dowiedziała się o wszystkim, zrobiła mi karczemną awanturę i zakazała przyjmować korzyści gastronomicznych od byłej teściowej. Po latach stwierdzam, że miała rację. Bo smakołyki to coś bardzo intymnego. I tym są podobne do seksu. Za to w wielu rzeczach seks przewyższają. Wielu. Bo dobrym jedzeniem we dwoje można się cieszyć całe życie do późnej starości i to bez przyjmowania viagry. Zawsze jest czas na eksperymenty z jednej strony, a z drugiej odgrzewane kotlety smakują co raz lepiej. Latami doskonalona receptura na żurek, albo do perfekcji doprowadzony schabowy z kością… To są rzeczy, które wiążą mnie z Krolową Matką silniej niż przysięga w kościele. Bo na cywilny ślub jest rozwód, na kościelny unieważnienie, co też się da załatwić, ale takiego schabowego z kością jak robi Królowa Matka, nie zrobi mi nikt i nigdzie.
Przyznajmy się – przecież każde małżeństwo (związek partnerski także) ma za sobą więcej zjedzonym razem pomidorowych niż wspólnych orgazmów. I nie mówcie mi, że nie lubicie pomidorowej, bo przecież wiadomo, że nie o to chodzi. „Ile razem dróg przebytych, ile ścieżek przedeptanych…” – pisał Gałczyński. A ja się pytam ile pierogów, ile zapiekanek, ile na szybcika robionych kanapek. Może facet nie umieć znaleźć punktu g, ale na pewno wie, ile łyżeczek słodzi jego kobieta i czy woli kanapkę z szynką potraktować keczupem, majonezem, a może musztardą? Czyż nie lubicie zbłądzić nocą na kebaba wracając z „o jedno piwo za dużo”? Czyż nie spotykacie się z przyjaciółmi, żeby razem zakosztować zachodnich, albo jeszcze lepiej dalekowschodnich nowinek? Nie podjadacie sobie z talerzyków?
Powiedzmy sobie szczerze. Seks jest przereklamowany. Wymaga wysiłku, doskonałego przygotowania fizycznego i co gorsza estetycznego. Zawsze mógłby być lepszy, albo dłuższy, albo w ogóle z kimś innym. Wspólne jedzenie zawsze jest udane, a jak nie, to możemy zawartość talerzy wywalić do śmieci i zacząć wszystko od nowa.
Wiersz Gałczyńskiego kończył się słowami: „Więc ja chciałbym Twoje oczy ocalić od zapomnienia.” No więc ja bym chciał ocalić od zapomnienia schabowego z kością Królowej Matki. Bo na to zasłużył. A polecam do niego zimne piwo typu pils, ewentualnie pszeniczne niefiltrowane. Zaś na deser coś z repertuaru Ciasteczkolandii. Zresztą ona na pewno się z moim wywodem zgodzi. Przecież nie na darmo jedzeniem zajmuje się większość czasu. Sprytna dziewczyna po prostu scala związek. Co tam scala. Betonuje. Słodyczami!