Ostatnio przygotowujemy się z Oleńką do komunii świętej, a to się wiąże z licznymi wizytami w kościele. Ponieważ Królowa Matka wykonuje pracę w systemie zmianowym (spora) część obowiązków liturgicznych spada na mnie. I tak stałem się najbardziej praktykującym niewierzącym w tym kraju. Nie narzekam, tylko zgodnie z filozofią, której próbuje się ostatnio uczyć, staram się z danej sytuacji wyciągnąć najwięcej jak się da. I tak podczas mszy świętych rzymskokatolickiego obrządku:
– obserwuję sobie ludzi dokonując różnych rozważań socjologiczn-psychologiczno-kostiumowych.
– podciągam się z angielskiego, bo w naszym kościele czytania z Pisma Świętego wspierane są wyświetalnymi wersjami angielskimi. Księża, jak większość mężczyzn, to wielcy i łasi na nowinki gadżeciarze.
– śpiewam sobie. Ponieważ zazwyczaj swych zdolności wokalnych się głęboko (i słusznie!) wstydzę, to w kościele roztopiony w beku innych owieczek mogę sobie wreszcie poswawolić. Dodatkowo ośmiela mnie fakt, co z muzyką robi organista, a robi to co mieszkańcy Sodomy chcieli zrobić z aniołami.
– słucham uważnie księdza proboszcza, bo to zabawny i miły chłop, w przeciwieństwie do jednego z jego wikarych, który akurat niestety przygotowuje Oleńkę do komunii.
– układam w myślach LIST OTWARTY DO JEZUSA CHRYSTUSA, który wkrótce na tych łamach opublikuję.
W mojej rodzinie tradycja poprawnych stosunków z Kościołem pomimo chłodu niewiary jest długa. Ojciec (nie)świętej pamięci też z własnej nieprzymuszonej woli na mszę nie biegał, a kolędy (zwanej przez Oleńkę uroczo, wszelkie prawa zastrzeżone, pastuszką) nie praktykował zasłaniając się obowiązkami służbowymi. Jednak gdy matka przebywała poza granicami miasteczka i błagała go oraz mnie (obu agnostyków), abyśmy księdza przyjęli bo będzie wstyd na całem miasto, zgodził się. Ja posprzątałem dom, ojciec skołował zestaw do błogosławieństwa, koperę wypchał i z kieliszeczkami koniaczku w dłoniach oczekiwaliśmy gości.
Ksiądz wszedł lekko speszony, ale potem wszystko poszło bardzogładko, albowiem ojciec mój był w dzieciństwie ministrantem. Elegancko opękaliśmy wszystkie punkty programu aż dotarliśmy do słynnych small talków, podczas których następuje zacieśnianie relacji na linii ksiądz – parafianie.
– To bardzo miłe, że zgodził się pan przyjąć kolędę, choć przecież jak wiadomo (ksiądz odrobił lekcję i przeczytał wszystko co trzeba w kapowniku, a te parafialne kapowniki lepszymi i świeższymi informacjami dysponują niż KGB w okresie rozkwitu) jest pan niewierzący.
– A dlaczego miałem nie przyjąć? – zdumiał się mój ojciec szczerze. – Ja jestem człowiek tolerancyjny. Gdyby do mnie szaman indiański wpadł na wizytę, też bym go przyjął.
Ksiądz żabę przełknął. Z braku piórpusza nałożył na głowę czapkę, za gościnę i postawę tolerancyjną podziękował i udał się do dalszych obowiązków służbowych.
Tytuł artykuły brzmi jak świnka morska. Ani to świnka, ani morska. Pomijając ten fakt, w dzisiejszych czasach wystawienie młodego człowieka na oddziaływanie dyktatu płynącego z ambony uważam za co najmniej odważny krok.