Ojca zawsze kochały dzieci, zwierzęta i kobiety, czego mu oczywiście zazdrościłem. Mnie psy co najwyżej lubią, dzieci kochają tylko własne, a obce mają mnie (ze wzajemnością) w nosie, a co do kobiet to jestem szczęśliwy, że ta jedna nie dość iż pokochać to jeszcze wytrzymać ze mną zechciała. No nie mam w sobie tego świętego Franciszka z Asyżu, jakiego ewidentnie miał mój ojciec, który zimą dokarmiał ptaki masowo, bo to w skali roku w workach można było liczyć i to workach pierwszej klasy pszenicy i do którego, gdy był już na emeryturze, złaziły się dzieciaki z okolicy. Często z tych „gorszych” domów. Bywali też dawni szkolni koledzy, obecnie intensywni pijacy, którzy pod pozorem gry w szachy usiłowali pożyczyć parę groszy, albo podwędzić coś z lodówki. Zostawmy jednak pijaków i wróćmy do kobiet, dzieci i zwierząt, które (ciekawe co łączy te wszystkie stworzenia Boże, nie odważę się nawet zgadywać, prostota, szczerość?, ale co wtedy z kobietami?) ojca sobie ukochała. Wróćmy do nich i skupmy się na zwierzętach.
Za mojego życia ojciec miał dwa psy. Pierwszy był z nami aż nie wyniosłem się na studia. Parę lat po tym, jak zacząłem samodzielne (powiedzmy) życie, odszedł do krainy szczęśliwych (chciałbym w to wierzyć) psów. Ojciec był akurat kompletnie sam w domu, gdy musiał podjąć decyzję o uśpieniu, a musiał bo biedny psiur już bardzo cierpiał, a potem konsekwencje tej decyzji przyjąć na klatę. To znaczy wykopać w ogrodzie grób dla blisko czterdziestokilowego bydlęcia. Bardzo się wtedy bałem, czy też pan po dwóch czy trzech (lekarze nie byli zgodni) zawałach, wykopując w ogrodzie jamę dla przyjaciela z którym z jednego talerza 20 lat jadł (nie przesadzam, pies kład pysk na stole i patrzył ojcu na talerz, czy równo dzieli, a jemu to nie przeszkadzało w przeciwieństwie do nas) sam do tej jamy rażony czwartym lub tylko trzecim zawałem nie wpadnie. Nie wpadł. Przeżył. Po pewnym czasie nowego psa sobie sprawił. Niestety ten już okazał się nie być tak długowieczny. Po paru latach sielanki wyszło, że ma raka w przedniej łapie i że jeśli chcemy, aby pożył choć pół roku, trzeba amputować. To był chyba ten jeden, jedyny raz, kiedy mój ojciec przyznał się, że nie wie, co robić i poprosił mnie o radę. Pamiętam dobrze jak wyglądała moja odpowiedź:
– Powiedz ojciec, co ten wasz pies najczęściej robi?
– Leży na fotelu, ogląda z matką seriale podczas których każe się drapać pod brodą. No i objada sernikiem.
– Jak myślisz, czy to wszystko można też robić za trzema nogami?
– Masz rację, kurwa. Że też na to sam nie wpadłem – odpowiedział ojciec.
Pies, tak czy owak szybko zawinął się z tego świata. I znowu kiedy weterynarz robił mu zastrzyk, to ojciec głaskał wystraszony kudłaty łeb, kłamiąc, że wszystko będzie dobrze. I to go jakoś nie zabiło. Choć pewnie nie był to łatwy moment dla serca całego w pozawałowych bliznach i bajpasach.
– Myślałem, że to głupie bydle mnie przeżyje – stwierdził z właściwą sobie dosłownością. I odtąd nie chciał już żadnych psów. Na nic się zdały namowy, prowokacje, że jak on się tym wzruszającym czworonogiem nie zaopiekuje to bidak pójdzie do schroniska. Nie chciał i już. A jak on powiedział nie, to koniec. Zawsze tak było. Ale znalazł się delikwent, który go jednak pokonał. Wszedł z podwórka do domu i wpakował się ojcu na kolanach. Kot. Nie pytał, czy może. Nie przepraszał, że jest. Przeciwnie. Bezczelnie darł mordę, żeby mu dać jeść. Zamieszkał bez składania wniosków o przyjęcie do rodziny, a nocą potrafił zrobić dziką awanturę, żeby go wypuścić na siku. A ojciec nie protestował. Karmił, głaskał, znosił. Wziął do weterynarza, żeby odrobaczył, przebadał i wyprowadził z dachowego menela na domownika. A za dwa czy trzy lata, nie pamiętam dobrze jak długo kot był z nimi, umarł. I zaczęły się kłopoty.
Mama, która dotąd znosiła życie ze świętym Franciszkiem z Asyżu, powiedziała nie. Dodajmy, że ojciec był raczej bardzo specyficznym świętym, bo w codziennym życiu wybuchowym i ciężkawym. Specyficznym, bo nie każdy musi lubić ośliniony pysk psa na niedzielnym obrusie. Nie każdy musi lubić zamiatać z podwórza guana wróbli, które zlatują się na żer z całego województwa. Nie każdy musi lubić prać pościel zabłoconą przez kundla, który się wpakował do łóżka, żeby się zabłocony o okrwawiony przywitać po trzydniowej eskapadzie. Nie każdy, a matka znosić to musiała. I jak ojciec umarł, postanowiła przeprowadzić się z domu do mniejszego mieszkania i oświadczyła, że kota nie zabiera. Padł na nas blady strach. Kot stary, bez dwóch zębów. Kto go zechce? Z naszym psem się kocha, do nas nie może. Reszta rodziny też zklinczowana z różnych powodów. Znajomi, dalsi znajomi.Chętnych brak. Nie oszukujmy się. Stare, brzydkie bydle nie znalazło zbyt wielu zwolenników. Pozostało nam tylko jedno. Namówić mamę. Obiecaliśmy pomóc. Kupiliśmy kuwetę, koszyk. Przysięgaliśmy, że będziemy się opiekować, jak będzie chciała wyjechać, kłamaliśmy, że będziemy szukać dalej rodziny zastępczej. Zgodziła się. Bo też ma dobre serce. Nie odcięła się od gnojka, który przez pierwsze pół roku od wprowadzenia sikał jej na poduszkę. Nie odcięła choć nikt pretensji by nie miał mieć prawa. Zamieszkali razem. Ale nie żyli długo i szczęśliwie, bo kot właśnie teraz postanowił się ciężko rozchorować. A mama lata z nim do weterynarza, bez zmrużenia oka płaci za kroplówki i kolejne badania i płacze. Bo się przyzwyczaiła. Kolejny raz los czy tam Pan Bóg, jeśli kto woli, objawił swoje ironiczne oblicze.