Jak umarłem

Joseph Rudyard Kipling napisał kiedyś, że tchórz umiera tysiąc razy, a bohater tylko raz. Święte słowa. Wiem, bo ja umarłem już jakiś dobrych 10 000 razy, a może i więcej. Myślę, że już umarłem za jakieś byłe miasto wojewódzkie, albo wszystkich kibiców Legii, Wisły, Ruchu Chorzów i Lecha Poznań umarłem. A może na dodatek  nawet paru Arki Gdynia i Jagiellonia Białystok umarłem. Może, kto wie? Umierałem z różnych strachów. O ku….elele – zapomniałem wyłączyć gazu i dom się spali. Na to umarłem jakoś 120 razy. Ja pie…lęgnuję polską mowę – ukradli mi samochód. Z takim okrzykiem łapałem się za serce jakieś 500 razy, żeby sobie potem przypomnieć, że przecież zaparkowałem gdzie indziej, bo wczoraj nie było miejsca. Portfel, mój je…dyny, je…dyny portfel – krzyczałem jakieś 1000 najmniej. Dowód osobisty, prawo jazdy, karta jedna, karta druga, karta kredytowa.  Ja pie…lęgnuję polską mowę, ku….elele , mój je…dyny, je…dyny portfel. Tak właśnie umierałem. Bo panikarz umiera co chwilę, a ja jestem urodzonym panikarzem. A dzisiaj umarłem naprawdę.

Najpierw było normalnie. Szedłem po schodach w dół, żeby odśnieżyć Królowej Matce auto przed pracą, a potem wrócić do domu zostawić kluczyki, zabrać torbę i do roboty. Jak co rano łapię się odruchowo za kieszeń płaszcza, w którym noszę zazwyczaj portfel. Nie ma. Zimny sztych prosto w serce, gorący pot na czole, klejnoty rodzinne ściągają się i robią małe, tak małe (jak to kiedyś genialnie określił jakiś anonimowy bieszczadzki turysta, z którym po nabiał wpadliśmy do strumyka na starej kładce) jak bereciki krasnoludków. Język suchy, kołkowaty; źrenice rozszerzone, oddech krótki, rwany; tętno nitkowate; zawroty głowy. Czyli klasyka gatunku. Mówię sobie, spoko Maroko, czy to pierwszy raz umierasz na portfel? Nie pierwszy, masz wprawę. Odśnieżysz auto KM jak planowałeś, a nie wrócisz cwałem do domu szukać, jak ci każą trzęsące się nogi. Jakaś kara za panikarstwo musi być. No to poszedłem zmiatać śnieg z auta. Trochę mi się rączki trzęsły do szukania tego portfela, ale grzecznie wytrzymałem. Wróciłem do domu i sprawdzam. W torbie nie ma. W drugiej kurtce nie ma. Na stole nie ma. W ogóle nie ma. Obudziłem KM i szukamy oboje. Nie ma. Do pozostałych miejsc, w których wczoraj byłem. Nie ma. Nie ma. Nie ma. Ze zwieszonym łbem idę do pracy. Blokuję karty. Rozmawiam z kolegami w robocie i na gg, co teraz. Mnożą się historie. Kredyty, wynajęte kajaki, telefony, śluby. Może właśnie wziąłem z kimś ślub, a nawet tego nie wiem? Co, jeśli ta wybranka mojego serca, jest brzydka? Albo płaskopierśna? Albo głupia? Na policję, musisz iść na policję, radzi jeden kolega. Nie przyjmą. Zgubień nie przyjmują – dopowiada drugi. – Nakłam, że ci ukradli. Inaczej jesteś bez szans. A tak kwit dostaniesz i kwitem przed fałszywą żoną będziesz się ochraniał. I przed właścielem skradzionego kajaku. – Ale i tak na komornika się już szykuj. Przed komornikiem się tak łatwo nie zasłonisz.

Ćwiczymy z kolegami przesłuchanie. Opowiadam (kłamię) jak jechałem tramwajem. Że tłok, że ścisk, że wysiadam, a tu portfela nie. Koledzy biorą mnie w krzyżowy ogień pytań. Wykazują nieścisłości zeznań. Pękam. Poddaję się. Przyznaję się do wszystkiego. Umarłem. Umarłem. Nie żyję.

K- swietliki i linda




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *