Kiedy byłem małym chłopcem wywiadówka wywoływała we mnie uczucia wstydu i strachu. Matka (ojciec rzadziej, nie miał nerw do tego) wychodziła na dwie, trzy godziny a ja siedziałem w domu sam i… czekałem. Czekałem w przekonaniu, że powinienem się bać, jak każdy przyzwoity uczeń. Jednak bać się nie miałem czego, bo raczej byłem cholernym prymusem i śmiertelnym nudziarzem. Przez 8 lat podstawówki zebrałem może wszystkiego 5 uwag w dzienniczku. Większość dotyczyła takich błahostek jak rozmawianie na lekcji, albo ucieczka z ostatniej lekcji w osławionym dniu wagarowicza. Raz dostałem wpis brzmiący „Uczeń biegał po korytarzu podczas przerwy”. Ojciec mój odpisał na to ” I co z tego?”.
Siedziałem więc z przeświadczeniem, że oczekiwanie na matkę powinienem sobie skracać obgryzaniem palców jak wszyscy moi koledzy, ale tak naprawdę nie ma ku temu powodu. Bo biedna matka z wywiadówki wróci co najwyżej znudzona. Wiadomo, że moje drugie miejsce w klasie jest absolutnie niezagrożone, a pierwsze niemożliwe do osiągnięcia. Chyba, żeby mój konkurent się rozchorował,a ja podciągnął, na co absolutnie byłem zbyt leniwy.
W tym czasie moi koledzy ze szkolnej ławy szykowali się na bicie, głodzenie i inne szykany. Niejeden naprawdę zarobił w dupę, bo wtedy był to zupełnie legalny środek ekspresja rodzica wobec dziecka i wielu z tego korzystało. Mi było tylko wstyd. Nie, nie tylko. Jeszcze się bałem, że inni się dowiedzą, że jestem inny. A byłem już wystarczająco inny. Czytałem książki, nie umiałem gwizdać na palcach, bałem się łazić po drzewach i nie jarałem szlug. Normalnie prekursor metroseksualisty, co w gminnej szkole zbiorczej do której uczęszczałem było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Wtedy też nauczyłem się szybko biegać. A przynajmniej ciut szybciej niż prześladowcy.
W liceum wywiadówki znormalniały. Matka wracała siwa na włosach i zielona na twarzy, a ja mówiłem, że wszystko będzie dobrze. Potem było jak zawsze, ale do następnej klasy jakoś się zawsze przesmerałem mimo usilnych działań blokujących pań od chemii, geografii i rosyjskiego, które serdecznie z tego miejsca pozdrawiam.
Historia lubi się powtarzać. A dokładnie z nią jest tak, jak twierdzi Julian Barnes, że „Historia po prostu ma czkawkę, a my czujemy na nowo smak kanapki z surową cebulą, którą ona połknęła przed wiekami.” Więc teraz chodzę na wywiadówkę starszej córki, żeby się przykładnie na niej nudzić.
Sprawy, które można by załatwić w pół godziny, albo jeszcze lepiej jednym mailem, puchną i rosną niczym ciasto drożdżowe. Wychowawca smęci jakby zapomniał, że nie mówi do półgłówków przed nową maturą, ale do osobników ze starą z czasów komunistycznej junty, kiedy nie wystarczyło pokazać Wisłę na mapie, ale wymieniało się jej dopływy (nigdy się ich nie nauczyłem). Na dodatek zawsze się trafi jakiś rodzic zakała. Prymus i lizus, który zadaje pytania, albo sadzi komentarze ociekające wazeliną.
Prawdopodobieństwo, że podczas takiej wywiadówki wydarzy się coś ciekawego jest mniej więcej takie, jak to, że z nieba spadną zielone ufoludki, które wsadzą mnie do kapsuły czasu i cofną do czasów pierwszych piastów, aby obsadzić w roli Mieszka I. A jednak.
Siedzę na wywiadówce w pierwszej klasie gimnazjum starszej córki. Nudzę się przykładnie. Wychowawca zapodaje głodne kawałki. Matki brzydkie. Ojcowie nieciekawi. Tablica z ogłoszeniami pusta. Okno zasłonięte. Pograć na telefonie nie da rady, bo wychowawca patrzy mi prostu w oczy. Nagle drzwi się otwierają. Wchodzi spóźniony gość. Przeprasza. Siada obok mnie. Pyta mnie czy to ja jestem ten (tu pada moje nazwisko). Potwierdzam. Koleś wyciąga do mnie dłoń. Ściska ją energicznie i potrząsa. „SZACUNEK!” – mówi, po czym siada jak gdyby nigdy nic.
WTF?! Skąd mnie zna? O co mu chodziło? Nie wiem. Nie rozumiem. Widziałem go pierwszy raz w życiu. Nie jestem osobą medialną. Wychodzi na to, że szkoła to miejsce, gdzie zakrzywia się czasoprzestrzeń.
Być może zbiorę się na odwagę, żeby spytać go o co mu do hugona kołątaja (piszę z małej litery, bo chodzi mi o tego hugona pospolitego, co się powinno przez „ch” pisać) chodziło. Wtedy o tym napiszę