Nie mówmy dobrze o umarłych

Do tego wpisu zachęcił mnie fragment książki Marcina Wichy, swoją drogą genialnego rysownika. Wkrótce ukaże się jego książka, a ja wczoraj przeczytałem sobie jej fragment i perypetie, gdy wybierał urnę dla swojego ojca, zawziętego estety.

 Miałem podobnie. Kiedy ojciec umarł, trzeba go było pochować. Problem w tym, że doskonale wiedziałem, że tata nie życzyłby sobie, żeby na jego pogrzebie był ksiądz. „Możecie mnie, spalić albo pochować pod płotem. Jest mi to obojętne. Tylko, żeby nie było czarnych na moim pogrzebie”. Ponieważ ojciec nigdy rasistowskich ciągotek nie zdradzał, nietrudno się było domyślić, że chodzi o księży, którzy lubią ubierać się na czarno. I nie sądzę, by załatwienie pana w barwach biskupich zmieniłoby tu sprawę.

 I jak w filmach sensacyjnych, okazało się że mam 24 godziny na załatwienie kogoś, kto ten pogrzeb poprowadzi. Wiadomo przecież, że sami nie damy rady i że głupotą byłoby się takiego czegoś podejmować. Potrzebny był tzw. mistrz ceremonii. W przeciwieństwie do Arnolda, Bruca, czy Sylwka nie miałem uzi, AK 47 czy nawet banalnego wyrzutnika granatów. Miałem telefon i tysiąc innych spraw na głowie. No ale znalazłem. To był w sumie jedyny tzw. mistrz ceremonii na tym zadupiu, który miał czas i ochotę przyjechać.

Przyjechał, poprowadził. Przebrany jak prokurator przywodząc mi na myśli kino moralnego niepokoju. W długiej szacie do kostek, z czarnymi rękawiczkami na rękach, własnym nagłośnieniem i łańcuchem z orłem na piersiach, który podpiździł, nie wiem gdzie. Wysoki, postawny, w odpowiednio zaawansowanym wieku. Umiejętnie poprowadził całość. Wiedzieliśmy, kiedy wstać, kiedy usiąść, kiedy wynieść trumnę, kiedy zasypywać i kiedy płakać. Wygłosił w natchnieniu mowę, która… Była porażką. Co prawda fakty jakieś się zgadzały, bo mnie o nie spytał przez telefon. I to by było na tyle. Reszta żywego jeszcze tydzień wcześniej człowieka została zasypana cukrem, zalana syropem glukozowo-fruktozowym. Banałem. Kliaszami. Szeleszczącym papierem. Po dwóch minutach słuchania zacząłem żałować, że nie wpadłem na prostą rzecz – napisać temu dziadowi, co w tym momencie ma nam powiedzieć. Bo wszystko byłoby lepsze od tego ulepka. I nie pocieszał mnie fakt, że kilku uczestników pogrzebu wyglądało na bardzo ukontentowanych. Pewnie słodzą herbatę kilogramem cukru i zagryzają chałwą.

 Wicha swoim brawurowym wspomnieniem uświadomił mi coś ważnego. Zadałem sobie pytanie: dlaczego cukrujemy naszych zmarłych? Dlaczego jak pijany płota trzymamy się zasady „o umarłych dobrze albo wcale„? Przecież to potworny pomysł. Zabijamy ich tym po raz drugi, bo przecież człowiek żyje tak długo jak pamięć o nim. Prawdziwa pamięć. Nie można kogoś pakować do słoika jak kilo czereśni i zalać cukrem rozpuszczonym w szklance wody. Czemu do jasnej cholery robimy to naszym bliskim, ludziom, których kochaliśmy, których kochamy? To samo czynimy naszym wielkim rodakom. No trudno. Tego już chyba nie odkręcę. Wystarczy, żeby ktoś umarł, a musi się stać nudny jak flaki z olejem i żadne zabiegi Boy’a tu nic nie pomogą. Grzyb ze znanymi. Może ktoś się jeszcze nimi zainteresuje. Ja myślę o moich bliskich. I od dawna zapisuję ich w tym blogu (choć często kłamię w szczegółach, żeby się ciekawiej czytało). Prawdziwych. Takich jacy byli. W myśl zasady „O zmarłych nie dobrze lecz prawdziwie”. Ciekawie, głupio, śmiesznie, strasznie, ale prawdziwie. Tak jak ich pamiętamy, że byli.

 Zadam Ci pytanie? Chcesz, żeby 3 dni po Twoje śmierci, ktoś powiedział: „To był ceniony pracownik/czka, dobry mąż/żona i kochający rodzic. Już na zawsze będzie w naszym sercu”. Bleee. Nudosyrop rodem z „Koncertu życzeń”. Nie przeraża Cię to? Przeraża? Mnie owszem. Dlatego usiądź i przypomnij sobie kogoś, kogo już nie ma. Jakieś zdarzenie. Coś śmiesznego, smutnego. Coś PRAWDZIWEGO. Pomyśl, przypomnij sobie, opowiedz innym. Masz bloga? Napisz o tym.  Albo i nie. Ja i tak pisać będę.




Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *