Poczucie czasu – to chyba najbardziej różni między sobą ludzi wychowujących dzieci i tych, którzy ich nie posiadają, a dokładniej mówiąc: nie wychowują. Wydaje mi się, że ten czas dzieli bardziej niż kolor skóry, religia i kto na którego głupka zagłosował w powszechnych wyborach. Bo kiedy samotny kolega dzwoni do mnie i mówi, czy nie wpadlibyśmy do niego na piwo, na przykład jutro… to ja mam 24 godziny na zorganizowanie opieki na Oleńką, a tak naprawdę to dużo mniej, bo jakieś 2-3, zanim zapadnie wieczór. To mi musi wystarczyć, żeby albo skorumpować starsze dziecko, by zrezygnowało z zajęć, na które je najpierw namawiałem, żeby się zapisało, choć nie chciało, albo namówić matkę lub teściową na szybkie odwiedziny, albo przełknąć żabę i rozpłaszczyć się kolejny raz przed opiekunką, którą już dawno temu chcieliśmy kopnąć w tyłek.
– Nie możesz czasem zadzwonić o jeden dzień wcześniej? – pytam z pianą na ustach, której na szczęście on nie widzi.
– No przecież dzwonię – dziwi się kolega. Bo dla niego jutro to za sto lat, a pojutrze to już kompletny kosmos.
Dla niego pół godziny nudnej akademii w szkole, na którą zaprosili go znajomi to okazja do drzemki mózgowej. Ja w tym czasie będę się wspinał na szczyty kreatywności, by powstrzymać Oleńkę przed dewastacją sali gimnastycznej. On z tej sali wyjdzie odświeżony i zresetowany, ja jakby mnie zwolnili z dwudziestu lat katorgi i jeszcze na drogę zdzielili łopatą w nerki.
On po basenie umyje się, ubierze, ufryzuje i poflirtuje z panią w recepcji mieszcząc się w czasie 5 minut. Ja w kwadrans z trudem zdołam ubrać Olę by na koniec rozchełstany, mokry i potargany gonić za nią przez cały korytarz. Nie dość więc, że wyjście zajęło mi trzy razy dłużej to jeszcze nie zrobiłem połowy rzeczy, które zdążył od niechcenia zrobić on. Naturalnie flirtować z panią recepcjonistką nawet mi przez myśl nie przyszło.
Dla niego kac to czas, kiedy budzisz się rano i musisz coś zjeść, popić dużą ilością płynów i wziąwszy podwójną aspirynę pognić w łóżku jeszcze na parę godzin. Dla mnie to piekło, które będzie trwało do wieczora, aż potwory nie położą się spać, a mi pozwoli się wreszcie umrzeć.
Dla niego czekanie na tramwaj to okazja na napawanie się pięknem otaczających go na przystanku kobiet. Dla ojca w towarzystwie dzieci to czas trudnych rozmów i jeszcze trudniejszych sprawdzianów fizycznych. Ostatniej zimy Ola zaklinowała się między przystankiem a płotem właśnie wtedy, gdy opóźniony o 45 minut autobus (który już chcieliśmy uznać za zaginiony) postanowił jednak podjechać.
Tak. Życie człowieka bezdzietnego płynie według zupełnie innego zegara niż moje. Wiem też, że umrę bardziej zmęczony niż on, mniej wypoczęty i gorzej ufryzowany. Z drugiej zaś strony moja przewaga polega na tym, że gdy uda mi się wyszarpać 5 minut dla siebie, w parku na ławce, na kanapie, w zaklinowanej windzie, to czuję się najszczęśliwszym człowiekiem świata. A on tego nigdy nie zazna.